Category Archives: Bajki i opowiadania

Po co są sny

— Pamiętasz, jak pytałaś mnie niedawno po co człowiekowi są sny? 

— No — odpowiada zwięźle Ania. — Tylko, że mi nie odpowiedziałaś. Dowiedziałaś się już? 

— Nie tyle dowiedziałam się, co … — szukam odpowiedniego słowa  — raczej to sobie przemyślałam. Myślę, że możemy do tego tematu wrócić.

 — No to wróćmy — zgadza się Ania. — A potem ja też ci powiem, co ja sobie prze…prze…

… p r z e m y ś l i ł a m!   

— Nie mogę się doczekać!

 

— A gdy słońce schodzi z nieba, to gdzie wtedy idzie? – pytała mamę mała Natalia przy kolacji.

— Idzie do swojego domku, za horyzont – odpowiadała mama, sprzątając ze stołu talerze i zbierając z obrusa okruchy chleba.

— A czy ty wiesz jak ten domek wygląda? – nie ustępowała Natalia wychylając z łazienki buzię umazaną pastą do zębów.

— Wiem.  Prowadzi do niego wąska ścieżka utkana z tęczy.  Po obu jej stronach rośnie soczysta zielona trawa i mnóstwo żółtych mleczów.  Domek ten należy do kogoś, kto najbardziej na świecie lubi kolor złoty, zbudowany więc jest ze złotej cegły. Nie jest wielki, ale jest wygodny i przede wszystkim bardzo jasny. Ma mnóstwo okien ze złotymi okiennicami i drzwi ze złotymi klamkami. Złoty jest również komin i tapety w sypialni. Nad złotym łóżkiem zawieszony jest zwiewny, pomarańczowo-czerwony baldachim z przezroczystego materiału.  A na nocnym stoliku obok lampki stoi wazon z białymi i czerwonymi tulipanami.

— Jakie to piękne! – westchnęła Natalia mocując się z piżamą, którą właśnie próbowała wciągnąć przez głowę. – A co słońce widzi gdy wygląda przez okno?

— Widzi swój wspaniały ogród. Sad z drzewami owocowymi, różane klomby, rządki nasturcji i madrygałek ciągnące się wśród ogrodowych alejek.  Widzi altankę obrośniętą bluszczem, a nad nią ogromny, rozłożysty dąb. Obok altanki stoi fontanna w kształcie konewki, z której tryskają wesołe strumienie wody.

— A co słońce robi, gdy schodzi wieczorem z nieba i przychodzi do tego domku? – Natalia, otulona przez mamę żółtą kołderką ziewnęła i potarła rękami oczy.

— A jak myślisz? Co robi każdy, kto wraca do domu po skończonym dniu pracy?

— Je kolację, myje się i idzie spać? – zgadła Natalia.

— No właśnie – pokiwała głową mama. –  Słońce też musi odpocząć i nabrać sił na następny dzień.  Wyobrażasz sobie co by się działo gdyby ze zmęczenia nie miało siły świecić? Jaki wszędzie zapanowałby chaos? Być może w pierwszej chwili na ratunek ruszyłby mu księżyc, ale przecież księżyc też nie może pracować bez przerwy.  On też ma swój domek, gdzie odpoczywa.  Co rano, gdy schodzi z nieba, idzie właśnie do tego domku….

— ….za horyzont. I ten domek zbudowany jest ze srebrnych cegieł, i ma srebrny też komin, i tapetę w sypialni, i…. – mamrotała coraz bardziej senna Natalia – Mamusiu, ale skąd ty to wszystko wiesz?

— Skąd ja to wszystko wiem? – mama uniosła w górę brwi i przez chwilę się zastanawiała.  – Bo gdy byłam małą dziewczynką, taką jak ty to …

Ale Natalia już nie słyszała odpowiedzi. Przewróciła się na bok, wsunęła pod policzek obie dłonie, a przez jej wpółotwarte usta zaczął wydobywać się głęboki, miarowy oddech.

Mama położyła swoją głowę na jej poduszce i pocałowała w ucho.

— Bo gdy byłam małą dziewczynką, taką jak ty, przydarzyła mi się najdziwniejsza przygoda w życiu.  Pewnego dnia przyszło do mnie w odwiedziny słońce i zabrało mnie do swego domu. Poprowadziło tęczową alejką, pokazało złoty komin i błyszczące tapety na ścianach.  Nie pamiętam tylko jakie kwiaty stały na nocnej szafce, więc wymyśliłam, że były to tulipany.  Wszystko inne jest jednak prawdziwe – mama uśmiechnęła się do śpiącej córeczki i zgasiła nocną lampkę.

Przez szczelinę w zasuniętych zasłonach na kołderkę Natalii padał jasny pasek srebrnego światła.  Bez wątpienia to właśnie jest ścieżka, po której wbiega się na niebo, żeby odwiedzić słońce, księżyc, chmury, gwiazdy, zobaczyć co tylko się chce. Po to właśnie są sny, żeby w nich wszystko zobaczyć, nawet to, co niewidzialne i niemożliwe — pomyślała mama i już bardzo cicho domknęła za sobą drzwi.

 

Ania patrzy na mnie przez chwilę bez słowa, ale na jej twarzy z wolna wykwita wielki uśmiech.

— To niesamowite! Wyobraź sobie, że ja myślę dokładnie tak samo jak ty!

 

Co się stało, gdy mama ukryła się w szafie

To nie był dobry dzień.

Za oknem żar wciąż lał się z nieba, choć był już wieczór, zaś od upałów Mamę zawsze bolała głowa.

 

— O, to zupełnie jak ciebie — zauważa Ania. — Czy w takim razie to będzie bajka o tym, jak chora mama idzie się położyć, a dzieci mogą w tym czasie robić co chcą? I w związku z tym mają jakieś niesamowite przygody?

— Tym razem to nie dzieci będą miały przygody … — zaczynam, a Ania wpada mi w słowo.

— O! To już nic więcej mi na razie nie mów. Opowiadaj!     

 

Dom wyglądał jakby przeszedł po nim huragan, choć Mama jeszcze rano prosiła, by pomóc jej w sprzątaniu.

W zlewie czekała wieża naczyń do mycia i nikt tego nie zauważał, oprócz, rzecz jasna, Mamy. Nie przeszkadzało to jednak  nikomu, by ze wszystkich stron wołać:

— Mamo! Gdzie jest mój piesek na sznurku?

— Mamo, Kaśka poplamiła mój zeszyt od matematyki!

— Małgosiu, czy ja mam jeszcze jakieś czyste koszule? Muszą się w coś ubrać na jutrzejsze zebranie!

Nic, tylko mamo to, mamo tamto. A na dodatek w kolumnach cyferek w pracy Mamy zgubiły się trzy złote i Mama nie miała wyjścia, tylko przytargać te kolumny do domu, żeby do jutra rana jakoś te trzy złote odnaleźć.

 

— Nie, nie podoba mi się — Ania znów mi przerywa. — Wcale nie brzmi jak bajka, tylko jak opis naszego domu. 

— Nic na to nie poradzę, że ten dom z bajki jest taki sam jak nasz. 

— Ale ja chcę, żeby to była fajna bajka, a nie taka, w której ty się denerwujesz i zarządzasz generalne porządki! —  Ania chmurzy się jeszcze bardziej i na znak protestu wydyma usteczka. 

Zastanawiam się przez chwilę.

— Wiesz co? Chyba da się coś zrobić. A jeśli bajka ci się spodoba, to jutro zamienimy się rolami i ty mi przeczytasz którąś z bajek z tej nowej kolekcji od babci. 

Ania dopiero uczy się czytać i, prawdę mówiąc, często szuka wymówki, by nie ćwiczyć na głos.  Dziś jednak wprawia mnie w osłupienie.

— Tej z elfami? Zgoda! — woła od razu. — Coś mi się zdaje, że i tak ty mi ją będziesz czytać.

— To się jeszcze okaże — odpowiadam dumnie i czuję się jak rycerz, który przyjął wyzwanie na pojedynek. 

 

Podnosząc z podłogi w pokoju dzieci mokry ręcznik Mama zatrzymała się koło szafy. Czuła, że zbiera się jej na płacz. Tak bardzo, bardzo chciała, by właśnie w tej chwili ktoś uratował ją od talerzy, bałaganu, deski do prasowania, a zwłaszcza od nieludzko długich kolumn z gubiącymi się w nich pieniędzmi.

Znieruchomiała na moment nasłuchując, czy skądś nie nadciąga ratunek, np. kowboj na koniu, Baba Jaga na miotle, a choćby tylko i kot w butach swoją kradzioną karetą. Niestety, odpowiedziała jej cisza, nie licząc, oczywiście, wciąż przekrzykujących się między sobą członków rodziny.

Mamie wpadł do głowy inny pomysł. Obejrzała się, czy nikt jej nie widzi, uchyliła drzwi od szafy i niczym kot czmyhnęła do środka.

Ogarnął ją tam błogi chłód i całkowita ciemność. Posiedziała kilka długich, przyjemnych chwil, po czym wymacała w kącie latarkę. Wiedziała że tam będzie, bo sama ją tam położyła, by w razie awarii prądu nie szukać po całym domu. Pstryknęła włącznikiem.

Znów zrobiło się jasno, a Mama z ciekawością rozglądała się wokół. Odkryła, że siedzi wśród cekinów, ścinków kolorowej bibułki i błyszczących koralików.  Z naprzeciwka spozierały na nią wieże zamku z tektury pomalowanej na czerwono, a nad nimi, niczym wielkie słońce, puszyła się powieszona na gwoździku żółta czapka z włóczki.

Mam podziwiała to wszystko w niemym zachwycie.  Nie przypuszczała, że w szafie może być tak …pięknie! Bajkowo! Jeszcze chwilę temu czuła się zmęczona i zrezygnowana, a teraz miała wrażenie, jakby u ramion nagle wyrosły jej skrzydła, a w płucach przybyło powietrza do oddychania. I czy się jej tylko wydaje, czy przestrzeń wokół naprawdę zaczyna rosnąć, bibułka pachnie jak trawa, a cekiny i koraliki to krople rosy drżące na kwiatowych główkach? Nie myliła się. Wokół niej rozciągała się najpiękniejszej łąka na świecie. 

— Tu jesteś! Uff, jak dobrze, że cię w końcu znalazłam! Prędko, prędko nie mamy chwili do stracenia! — coś pisnęło Mamie za plecami i jakaś niewidzialna siła poderwała Mamę … do lotu!

Wciąż nie wiedząc, co się z nią właściwie dzieje, Mama szybowała między chmurami w kierunku wielkiego zamku z czerwonej cegły majaczącego w oddali. Gdy znalazła się blisko okna na wieży wtedy siła, które unosiła ją w powietrzu, zaczęła słabnąć i Mama wylądowała na parapecie z nogami przewieszonymi do środka komnaty. Obok niej plasnęła właścicielka piskliwego głosu. Była to chudziutka dziewczynka ze spiczastymi uszami i parą niezwykle pięknych, tęczowych skrzydeł u ramion. Mama przypomniała sobie, że gdzieś już takie widziała. No przecież — w książce z bajkami Ani. Kto by pomyślał, elfinki istnieją naprawdę!

— Nasza królowa umiera! – przemówiła tymczasem elfinka swoim cieniutkim głosikiem. Mama wytrzeszczyła ze zdumienia oczy, ale dziewczynka ciągnęła dalej — Troll Piratrol zakradł się w nocy do zamku i zamienił królewskie flakony z perfumami. Biedna królowa nic nie zauważyła i spryskała się rano trucizną. Trucizną! — desperowała dzieczynka wymachując chudymi ramionkami. — Czy można wyobrazić sobie większą przebiegłość i okrucieństwo? Jedyne co może ją teraz uratować to lekarstwo z czarnego wrzosu! Teraz już wszystko rozumiesz, prawda?

Mama energicznie potrząsnęła głową, ale dziewczynka nic sobie z tego nie robiła.

— Wiesz, że prosimy cię o pomoc tylko w bardzo wyjątkowych sytuacjach. Tylko ty, najpotężniejsza wróżka na świecie możesz zdobyć czarny wrzos dla naszej królowej. Gnuśny Skrzat nikogo innego nie wpuści przecież do swego ogródka. Z biegiem czasu robi się coraz gnuśniejszy i zadaje coraz trudniejsze zagadki zanim nawet opuści zwodzony most przed Zaczarowanym Lasem. Tobie żadna zagadka nie straszna, więc pomóż nam, pomóż, zanim nie jest za późno. — Elfinka zaniosła się płaczem. — Piratrol tylko czeka, by zasiąść na naszym tronie, splądrować ogród, a potem …och ! Wynająć go! Za grube pieniądze. I to komu? Kretom Elfojadom! 

— Jakim Kretom? – wymamrotała zdezorientowała Mama. Dziewczynka wbiła w nią swoje niezwykłe oczy o tęczowych źrenicach i czarnych tęczówkach i patrzyła błagalnie. — Przepraszam cię, dziecko — powiedziała Mama — ale najwyraźniej bierzesz mnie za kogoś innego i to jest na pewno jakaś po …

Chciała oczywiście powiedzieć: “pomyłka”, ale nagle jej wzork padł na kryształowe lustro po przeciwległej stronie komnaty. W lustrze odbijała się chudziutka dziewczynka z tęczowymi skrzydłami, a obok niej …

Niemożliwe!

Mama zacisnęła oczy, odliczyła do trzech i spojrzała ponownie. W kryształowym lustrze obok chudej dziewczynki siedziała najprawdziwsza w świecie wróżka. Miała na sobie złoty płaszcz, na głowie wielki kapelusz ozdobiony kwiatami i piórami, na plecach zaś, podobnie jak elfinka, parę tęczowych skrzydeł.

Przynajmniej jedno się wyjaśniło, przemknęło Mamie przez głowę. Nie ma tu żadnej magii, przyleciałam sama na własnych skrzydłach. A co do reszty, hm … Mama uśmiechnęła się pod nosem. Nie co dzień zdarzają się takie przygody.

— Oczywiście, zrobię co w mojej mocy – odparła całkiem zmienionym, pewnym siebie głosem:. — Tylko mi jeszcze podpowiedz, dziecko – ściszyła głos — gdzie podziała moja czarodziejska różdżka. Bez niej nie dotrę do Gnuśnego Skrzata.

Elfinka zachichotała.

— Ty się nigdy nie zmienisz! Jak zwykle pomyliłaś ją z ołówkiem i włożyłaś za ucho. O, tutaj — dziewczynka pacnęła Mamę w gowę.

Mama też zachichotała. Wydobyła różdżkę i zamachała nią kilka razy, żeby sprawdzić, czy działa. Komnata natychmiast wypełniła się snopem kolorowych iskier i tańczącymi w powietrzu płatkami kwiatów.

– Super! – ucieszyła się Mama. — W takim razie do zobaczenia! Adieu! – Tym razem to ona przyjaźnie pacnęła elfinkę w czubek głowy i dosiadając różdżki jak miotły, kazała się zawieźć do Zaczarowanego Lasu.

A reszta to już była pestka. Bajka po prostu. Gnuśny Skrzat okazał się plastelinową figurką w połatanym cylindrze i wcale nie był taki nieprzyjemny jak go przedstawiała elfinka. Przejęty losem Królowej Elfów, własnoręcznie narwał do kosza czarnego wrzosu. Mama przyrządziła z niego napar z miodem i cytryną, a królowa, gdy tylko stanęła na nogi (już po trzech łykach), wysłała przeciwko Trolowi Piratolowi swoje wojska. Rozgromiono go na siedem wiatrów i przepędzono gdzie pieprz rośnie. W królestwie zapanowało wielkie święto i radość, a najbardziej, oczywiście, wiwatowano na cześć Mamy. Posadzono ją tronie obok Królowej i karmiono największymi smakołykami, jakie istnieją tylko w bajkach.

Słodko objedzona, Mama prawie zapomniała o brudnych naczyniach, długich kolumnach i nieporządku w domu. Nie zapomniała jednak zupełnie i dlatego wpadł jej do głowy jeszcze jeden pomysł.

Zachichotała, wysunęła zza ucha czarodziejską różdżkę i szepnęła zaklęcie. Świat zawirował, jej nogi oderwały się od ziemi i po chwili znów była w szafie.

— Mamo, gdzie jesteś? – z głębi pokoju dobiegł ją głos Wojtka.

— Tutaj, kochanie. Sprawdzałam, czy nie ma jakiś ubrań, z których już wyrośliście.

Wynurzyła się z szafy jak gdyby robiła to codziennie setki razy.

— Ślicznie posprzątaliście – pochwaliła rodzinę rozglądając się po odkurzonych kątach i lśniącej kuchni. – O, i moje trzy złote się znalazły – dodała, zaglądając w przelocie w rozłożone na stole kolumny. – Myślę, że teraz pójdę i posłucham jakiejś miłej, spokojnej muzyki. Nic tak dobrze nie robi na upał i ból głowy jak zasłużony relaks.

— No i jak? — pytam Anię, która siedzi nieco zamyślona. 

— Super — odpowiada cichutko.

— Ojej, nie podobało ci się? 

— Nawet bardzo. I dlatego jest mi smutno, że takie rzeczy mogą dziać się jedynie w bajce. 

— Skąd wiesz? — Tajemniczy uśmieszek z ust bajkowej mamy zagościł i na moich . 

— To jasne — wzdycha Ania — Po pierwsze, nie mam brata, tylko siostrę, w dodatku młodszą. Po drugie, w naszej szafie nie ma ani zamku ani latarki, siedziałam tam przed kolacją to wiem. No i przede wszystkim, ty byś się tam nie zmieściła. Nawet z podkulonymi nogami… 

— Nawet gdybym miała czarodziejską różdżkę?

— Gdybyś… ale  nie masz! — mówi Ania zniecierpliwionym tonem.

— Jesteś tego pewna? — pytam i odwracam się do niej bokiem, żeby zobaczyła moje ucho. 

— Mamo! — woła z przejęciem i … już nie mam cienia wątpliwości, że jutro będę odpoczywać słuchając jak czyta mi bajkę z nowej kolekcji od babci. 

Jak wyjątkowe buty znalazły wyjątkowego właściciela

Były sobie kiedyś żółte buciki w zielone kropki.  Zrobił je dla swojego dorastającwego wnuka bardzo zdolny szewc, któremu właśnie zostało trochę tej zabawnej skórki z zamówienia od ostatniego kilenta.  Dziadek podarował wnukowi buciki na urodziny, ale młodzieńcowi nie spodobał się prezent.  W tajemnicy przed całą rodziną owinął buty w szary papier i wyrzucił przez okno.

Dołem przechodził kot. Pojutrze idę na bal, pomyślał. Nie mam butów, przydałyby mi się . Zabrał pakunek do domu. Nazajutrz jednak wstąpił do sklepu obuwniczego, wypatrzył w nim inną parę — bardzo eleganckie bordowe lakierki. A ponieważ kupił na bal bordową pelerynę, bez wahania zapłacił za lakierki, a żółte buty z powrotem owinął w szary papier i wystawił za próg.

Koło kocich drzwi przechodziła gęś. O, buty, zdziwiła się i ucieszyła. Robiło się zimno, a ona wciąż miała na nogach letnie sandały.  Szybko wzięła buty pod pachę i pobiegła do domu.  W domu czekała na nią niespodzianka. Jej mąż właśnie dostał premię i wrócił z pracy z czterema parami nowych butów, po jednej dla siebie, żony i dwójki ich dzieci. Gęś była tak szczęśliwa, że zapomniała o pakunku w szarym papierze, który położyła na ławce przed domem.

Nocą pod dom gęsi zakradł się lis.  Zobaczył jakiś kształt na ławce, pomyślał, że to któreś z gąsiątek. Bez chwili namysłu schwycił pakunek w zęby i pognał do lasu.  Dopiero w norze przekonał się, że przytaszczył ze sobą nie kolację, a parę śmiesznych butów. Lisy mają wrodzoną niechęć do obuwia, więc przy najbliższej okazji nasz znajomy oddał buty swojemu przyjacielowi, wilkowi.

Nie minęło parę dni, a wilk też pozbył się butów. Wymienił je na okulary, które zaproponował mu szczur. Okulary były stare i bez szkieł, ale wilk uważał, że będzie w nich wyglądał o wiele groźniej, niż w żółto-zielonych butach.

Szczur sprzedał buty jeleniowi, jeleń podarował je zającowi, zając podrzucił je niedźwiedziowi, a niedźwiedź jeszcze komuś innemu i tak buty wędrowały przez świat choć nikt nigdy nie założył ich jeszcze na nogi.

W końcu któregoś dnia znalazł je przy studni Człowiek Ubogi.  Człowiek ten żył w domu wraz ze swą starą matką, lecz choć ciężko pracował, zarabiał tylko tyle, że ledwie starczało im na chleb i mleko.  Nie stać go było na buty. Nieoczekiwany skarb w szarym papierze bardzo go ucieszył. Czym prędzej wdział je na stopy i pobiegł pochwalić się matce.

Lecz oto stało się coś dziwnego.  Nagle jego mały nos przemienił się w wielki czerwony pomidor, na głowie zadyndał mu się cudaczny kapelusik, a na grzbiecie pojawiła się obszerna jak worek kraciasta marynarka.  Gdy zaś otworzył usta posypały się z nich najzabawniejsze opowieści.  W kieszeniach marynarki Człowiek Ubogi znalazł kilkanaście kolorowych piłeczek do żonglerki i choć nigdy wcześniej tego nie robił, zaczął nimi po mistrzowsku żonglować.  Tak rozweselił zgromadzonych wokół ludzi, aż złapali się ze śmiechu za brzuchy, a gdy zdjął z głowy kapelusik , by się ukłonić, zaczęli wrzucać do niego złote i srebrne monety jako zapłatę za obejrzane przedstawienie. Ubogi Człowiek znalazł w kapelusiku więcej pieniędzy, niż to co dostawał za miesiąc ciężkiej pracy w fabryce.

Od tej pory Człowiek Ubogi postanowił być Człowiekiem Śmiesznym. Co dzień rano zmieniał kapcie na buty w zielone kropki i wychodził na ulicę rozśmieszać ludzi.

Pewnego razu w tłumie widzów podziwiających jego sztuczki znalazł się dyrektor cyrku. Gdy już wyśmiał się do woli, powiedział Człowiekowi Śmiesznemu, iż zapłaci mu każdą sumę, byle tylko Człowiek Śmieszny przeniósł się z występami do jego cyrku.

Człowiek Śmieszny z radością przystał na propozycję. Wkrótce nazwano go Klownem i nikt nie potrafił już sobie nawet wyobrazić, że można robić cyrkowe przedstawienie bez jego udziału. 

A co na to wszystko buty?  Butom ich wesoły właściciel spodobał się od samego początku.  Wreszcie przecież doceniona została praca starego szewca, ktoś zatroszczył się o nie tak jak powinien. Krąży też pogłoska, iż klowni właśnie dlatego tak dbają o swoje kolorowe, za duże, buty i przekazują je sobie w spadku, bo nie wiadomo, czy któraś z par wciąż nie jest tą oryginalną,znalezioną przy studni przez praprzodka ich klowniego rodu. Takiego skarbu nie można zaprzepaścić.

Gumowce

Za górami, za lasami była sobie Kraina Gumowców. Od małego do największego, od najmłodszegogumowce do najstarszego, mieszkańcy tej krainy, jak sama nazwa wskazuje, nosili na nogach gumowe buty  a na ramionach gumowe płaszcze.

Co w tym dziwnego, powiecie.  Wielu z nas też czasem chodzi w gumowych butach. Takie buty są nadzwyczaj pożyteczne, są nieprzemakalne. Można w nich wskoczyć do wody, a skarpetki i tak zostaną suche i mama nigdy się nie dowie, żeśmy pląsali po największych kałużach na podwórku.

To prawda. Sęk w tym, że Kraina Gumowców leżała na samym środku pustyni i od setek lat nikt tam nie widział kropli deszczu lecącej z nieba. Ziemia była twarda i spierzchnięta, a rośliny rosły tylko wokół niewielkich jezior, które tu i ówdzie srebrzyły się w cieniu nielicznych drzew.

— Nie było im gorąco w nogi? – Ania patrzy na własne, bose stopy wystające spod kołdry.

— Było, i to jeszcze jak!

— I co, nawet wtedy się nie rozbuwali?

— Nie, wyobraź sobie, że nie ściągali gumowców nawet przed snem.

— Oj, to to jest dziwne.

Najdziwniejsze było to, że nikt z Gumowców nie wiedział dlaczego właściwie  nosił to swoje niewygodne i absolutnie nie przystosowane do warunków życia odzienie. Z przyczyn nikomu nie wiadomych był to w Krainie Gumowców temat zakazany i nikt nie śmiał go poruszać.

Zdarzyło się, że pewnego razu zbłądził do Krainy Gumowców Profesor Ciekawski. Co to był za człowiek! Niski, w przekrzywionym, czerwonym berecie na głowie i w szerokim, kraciastym szaliku, który w razie potrzeby sprawdzał się w roli sznurka, lassa, koca, poduszki, paska, materiału do pakowania i jeszcze kilku innych pożytecznych rzeczy.

Najważniejszą cechą profesora Ciekawskiego było to, że przy byle okazji lubił zadawać pytania.

Widząc wokół tłum oblanych potem i stękających z upału stworzeń obleczonych w gumę natychmiast ich zapytał:

— Dlaczego, kochani, tak się męczycie?

— Ale sam szalik zdjął? – pyta Ania podejrzliwie.

— Zdjął, oczywiście. Beret też. Stanął przed Gumowcami na bosaka i w samych tylko kąpielówkach.

— Ale w oazie kąpać się nie można? Stamtąd się bierze wodę do picia – Ania wykorzystuje okazję, by pochwalić sią swoją wiedzą.

— Profesor Ciekawski chciał się trochę opalić — wyjaśniam.

— No, to chyba że.

— Ciiii….Ciiii – rozległy się zewsząd zagniewane głosy. – Nie wolno ci o tym mówić. My sami nie wiemy, ale nie mamy odwagi pytać.  Widocznie tak musi być i już – odpowiedzieli profesorowi Ciekawskiemu, i tylko ich smutne spojrzenia dowodziły, jak bardzo zazdrościli mu bosych stóp i kąpielówek.

— Podobno na skraju naszej krainy mieszka pewien Bardzo Stary Gumowiec, który wszystko wie i pamięta, ale nikt z nas nigdy do niego nie dotarł. Panuje tam jeszcze większy upał niż tutaj, więc to wyprawa ponad nasze siły – zwierzyła się profesorowi jakaś starowinka, podpierająca się laską.

Tego dzielnemu profesorowi powtarzać nie było trzeba. Nabrał w beret wystarczająco wody, żeby mu starczyło na długą wędrówkę, w szalik zapakował jedzenie i Wielką Księgę, w której zapisywał wszystkie odpowiedzi na zadawane przez siebie pytania, i ruszył w drogę.

Dwadzieścia minut i trzydzieści siedem sekund później stanął przed chatką Bardzo Starego Gumowca.  Rzeczywiście, upał był tu jeszcze dotkliwszy, choć profesor nie był pewien, czy z przyczyn naturalnych, czy dlatego, że było samo południe.

Z chatki wytuptał wesoły, pulchny staruszek. Tak jak profesor miał na sobie tylko kąpielówki.

— Czy wiesz dlaczego Gumowce muszą nosić swoje gumowe odzienia? – profesor od razu przystąpił do rzeczy.

— To oni wciąż je noszą? – szczerze zdziwił się Bardzo Stary Gumowiec – Kiedyś były tu bagna i na okrągło padały deszcze. Ale było to tak dawno, że nawet ja tego nie pamiętam. Widocznie nikt im nie powiedział, że czasy się zmieniły i powinni ubierać się adekwatnie do pogody.

— Dlaczego ty im tego nie powiedziałeś? – tym razem zdziwił się profesor Ciekawski.

— Nigdy mnie o to nie pytali – odpowiedział Gumowiec i dla ochłody poczęstował profesora Ciekawskiego szklanką lemoniady z lodem.

— Ej tam, to ci Gumowcy sami na to nie wpadli? – Ania nie ukrywa, że bajka przestała jej się podobać.

Ma rację, zagalopowałam się, trzeba dziecku co nieco wyjaśnić.

— To jest bajka filozoficzna – wyjaśniam więc.

— To ja chyba nie lubię bajek filozoficznych – wyjaśnia Ania, ale, widząc moją błagalną minę pozwala mi dokończyć.

Możecie sobie wyobrazić, jak wielką radość sprawił profesor Ciekawski Gumowcom, gdy wrócił do nich z nowiną od Bardzo Starego Gumowca. Wiwatom, balom i bankietom na jego cześć nie było końca, a wszyscy wystąpili na nich, rzecz jasna, w samych kąpielówkach.

Gdy w końcu profesorowi udało się znaleźć wolną chwilę i usiąść w cieniu drzewa, oto, co zanotował w swojej Wielkiej Księdze:

Kto pyta nie błądzi.

Najgorsza odpowiedź może być przepustką do najlepszego świata.

— Jeszcze coś powinien zanotować – wtrąca Ania.

— ?

— Co nie jest wygodne nie może być dla ciebie dobre.

Prawda, ale na ten temat na pewno jeszcze porozmawiamy za kilka lat. O butach na wysokim obcasie, modzie, elegancji…Lecz na razie kończymy bajkę i uciekamy spać.

Przyjaciele

Posłuchaj malutka siostrzyczko, jaką to bajkę specjalnie dla ciebie wymyśliłam. Nosi tytuł: Przyjaciele.

Był sobie kiedyś na świecie kot.  Niczym się od innych kotów nie wyróżniał, oprócz tego, że zamiast miauczeć szczekał.  Koty go za to szczekanie nie lubiły, ale psy też go nie lubiły, bo psy, wiadomo, nie przepadają za kotami, nawet za tymi szczekającymi.

Poszedł więc nasz kotek w świat na poszukiwanie przyjaciół. Spotkał po drodze mnóstwo ludzi i mnóstwo zwierząt, lecz każdy, kto usłyszał, że to kot szczekający a nie miauczący stwierdzał, że lepiej się z nim nie zadawać, bo nie wiadomo co to za ziółko.

W końcu któregoś dnia przybył kotek do Miasteczka, w którym mieszkała Baba Jaga.

— Lepiej się z tobą nie zadawać, bo nie wiadomo ktoś ty taki – usłyszał kotek to, co już słyszał milion razy — ale idź do Baby Jagi. Ona zna czary, może ci coś poradzi na twoje zmartwienie.

Baba Jaga mieszkała na samym kraju Miasteczka. Wcale jednak nie w żadnej ubogiej chatynce na kurzej łapce, ale w wielkim, pięknym domu o tęczowych ścianach i złotych drzwiach. To była bardzo bogata i bardzo piękna Baba Jaga.

— Zaczaruj mnie, żebym się nauczył miauczeć – poprosił kotek Babę Jagę.

— Po co? – zapytała Baba Jaga.

— Bo chcę znaleźć przyjaciół. Ze szczekającym kotem nikt nie chce się zadawać – wyjaśnił kotek.

— Mam inny pomysł – powiedziała Baba Jaga. – Zamienię cię w przystojnego księcia.

I tak się stało. Przystojny książę wrócił do Miasteczka, gdzie z miejsca zrobił furorę. Zakochały się w nim wszystkie dziewczyny, wszystkie chłopaki chciały, żeby to właśnie ich książę wybrał na swoich przyjaciół. Ale książę myślał tylko o pięknej Babie Jadze, jedynej osobie, która wiedziała kim jest naprawdę.

Po trzech dniach wrócił do Baby Jagi i poprosił ją o rękę. Wyprawili huczne wesele i żyli potem długo i szczęśliwie. Od czasu do czasu książę zamieniał się w kotka, wskakiwał Babie Jadze na kolana i z radością obszczekiwał muchy, które fruwały po ich wielkim ogrodzie.

Muszę ci tylko powiedzieć, że na początku ta bajka była trochę inna. Kotek poślubił myszkę, która mieszkała z Babą Jagą, a Baba Jaga była normalna, czyli stara i brzydka. Ale opowiedziałam tę bajkę mamie i ona powiedziała, że ty jesteś jeszcze bardzo malutka i na pewno takiej starej i brzydkiej to się strasznie przestraszysz. No to zmieniłam i dlatego Baba Jaga jest teraz taka młoda i ładna. Zastanawiam się tylko czy taka Baba Jaga wyszłaby za mąż za kota? Aha, czekaj, przecież ona go zmieniła w księcia. No, to wszystko w porządku. Podoba ci się?

Planeta krasnoludków

— Wiesz, że uczeni właśnie odkryli nową planetę, ale trwają spory czy to jest planeta czy księżyc? – zaczyna rozmowę Ania.

–Co ty powiesz? – dziwię się wcale nie na żarty. — A gdzie dokładnie?

— Dokładnie to nie wiem, ale to nie jest ważne. Chodzi o to co obstawiasz. Planetę czy księżyc?

— A ty?

— Ja zdecydowanie planetę. Kaśka też. Jej tatuś i nasz tatuś księżyc. Więc musisz nas poprzeć, żebyśmy wygrały.

— Mama Kasi was nie popiera?

— Mama Kasi powiedziała, że się nie interesuje, więc, sama widzisz, nie masz wyjścia…

            Oddaję mój głos na planetę i miażdżymy wroga. Ale przed snem Ania wyjawia mi prawdziwą przyczynę, dla której należało głosować na planetę. Oto jej opowieść.  

            Jak wszyscy wiedzą dawno temu na planecie Ziemia mieszkały krasnoludki.  Były bardzo pożyteczne dla ludzi i prawie wcale nieszkodliwe dla przyrody. Jak donoszą bajki niektóre z nich mieszkały w lasach, inne pod podłogami, jeszcze inne po sąsiedzku z myszami.

Bez względu jednak na to, gdzie miały domy, wszystkie krasnoludki łączyła jedna wspólna cecha: nie mogły żyć bez pomagania ludziom.

Z biegiem czasu, całkiem na wzór ludzi, wyłoniły się nawet wśród krasnoludków grupy wyspecjalizowane w poszczególnych zawodach. Piekarzoludki pomagały przy wypieku chleba, stolarzoludki przy robieniu mebli, rolnoludki przy wykopkach i snopowiązaniu, a nianioludki przy opiece nad dziećmi.

Niestety ludzie w ogóle nie zdawali sobie sprawy z obecności w ich życiu krasnoludków. Gdy przypadkiem udało im się jakiegoś zobaczyć natychmiast wymyślali przyczynę, dla której takie spotkanie było niemożliwe. Mierzyli sobie gorączkę lub stwierdzali, że coś im się przyśniło. A jeszcze chętniej uznawali, że mają przywidzenia.

Dumni z siebie, że potrafią pracować coraz lepiej i szybciej, ludzie pracowali w istocie coraz mniej, a czas wolny przeznaczali na wynalazki. I tak się stało, że gdy krasnoludki ciężko za nich harowały, ludzie wymyślili maszyny, które miały krasnoludki całkowicie zastąpić w pracy! Chleby zaczęły się same wkładać i wyjmować z pieca, meble same heblować, a zboże samo ścinać i wiązać dzięki nowoczesnym kombajnom. Nie udało się wymyślić maszyny do opieki nad dziećmi, ale to było już tylko kwestią czasu.

— Musimy sobie znaleźć miejsce gdzie znowu będziemy potrzebni — postanowiły krasnoludki. — Inaczej pomrzemy z bezczynności.

Poprosiły o pomoc wiatr.

— Mają tam być drzewa i grzyby, i ciepłe kominki. I istoty, które będą potrzebowały naszej pomocy – wyjaśniły.

Wiatr znalazł takie miejsce, ale było ono innej planecie. Co robić, pomyślały krasnoludki.  Lepsza inna planeta niż brak życiowych perspektyw. Z łezką w oku spakowały swoje manatki, dosiadły wiatru jak rumaka i dały się wywieźć na tę nową, odległą planetę. I są tam do dzisiaj, niańczą nieletnie ufoludki, a my ludzie możemy tylko żałować, że tak głupio się ich pozbyliśmy.

 

— Więc myślisz, że ta nowo odkryta planeta to jest właśnie planeta krasnoludków? – pytam, gdy kończy opowiadać.

 — Nie, tak nie myślę. Ale myślę, że fajnie jest myśleć, że to jednak jest ta. I dlatego nie chcę, żeby to był księżyc. Rozumiesz?   

Opowieść o tym, co najważniejsze

W kącie podwórka, rozpostarty na czterech kolumnach z cegieł był sobie daszek z folii. Pod nim, przekrzywiony na bok na skutek znaczącego wgięcia przy podstawie stał sobie blaszany pojemnik na śmieci. Był bardzo stary, zardzewiały i nie mniej cuchnący.

W środku pojemnika – tak to przynajmniej wyglądało z boku – panował straszliwy bałagan. Większość wrzucanych tu worków pękała już w chwili lądowania i nowe śmieci natychmiast mieszały się ze starymi. W rzeczywistości jednak w pojemniku panowała ścisła hierarchia.

Rządziły w nim śmieci, które miały miejsce na samym dnie. Zalegały tam od niepamiętnych czasów, gdyż nikt nigdy nie opróżniał pojemnika do końca. Wymagały dla siebie posłuchu z racji swego wieku i doświadczenia. Po nich najważniejsze były śmieci poprzyklejane do ścianek. Były tylko nieco mniej zgniłe, bo też potrafiły oprzeć się śmieciarce przez bardzo długi czas. Najmniej ważne były śmieci bieżące, mieszkające w pojemniku góra kilka dni, znikające, gdy tylko przed podwórkiem parkowała charakterystyczna, żółta ciężarówka. Śmieci bieżące buntowały się niekiedy przeciwko tym porządkom, ale nikt nie traktował ich uwag poważnie. Wiadomo było, że leżąc luzem i nie mając dostępu do żadnej ściany ani uchwytu, nie miały szans na ratunek. Były pospolite i wymienne.

Pewnego dnia ktoś wrzucił do pojemnika pustą, plastikową torbę. Nikt się tym szczególnie nie przejął, na śmietniku często lądują plastikowe torby.

Ale z nadejściem nocy torba nagle zaczęła szlochać.

— Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie!– prosiła wysokim, piskliwym głosem i szeleściła na cały pojemnik.

Leżące obok, zardzewiałe nożyczki przewróciły znudzonymi oczami i wedle życzenia obcięły torbie związane w supeł rączki. Ze środka natychmiast wyskoczyła papierowa, pomalowana dziecinną ręką lalka. Rozejrzała się z niedowierzaniem wokół i krzywiąc się z obrzydzenia zapiszczała znowu:

– To nie jest moje miejsce. Ja jestem księżniczką!

Śmieci zarechotały, jakby im opowiedziano najlepszy kawał. W dodatku zaczął padać deszcz i zaczął zmywać z księżniczki wszystkie jej kolory.

— Może kiedyś nią byłaś – ziewnęła cuchnąca, ziemniaczana obierka – Ale teraz jesteś tylko rozmoczonym kawałkiem papieru. Pogódź się z tym.

— O nie! – zaprzeczyła księżniczka. – Jestem księżniczką i czekam na księcia z bajki. On mnie uratuje.

Tym razem śmieci zarżały tak, aż zatrząsł się cały pojemnik, a na dnie zbudziła się skórzana podeszwa, która była w pojemniku najważniejsza.

— Co się tu się dzieje? – Podeszwa była rozsierdzona, że jej przerwano odpoczynek, więc gramoląc się na górę rozdawała kopniaki na lewo i na prawo.

Na widok papierowej księżniczki najpierw ryknęła śmiechem, potem popukała się w swe pleśniejące czoło i powtórzyła to, co już orzekli przed nią inni.

Księżniczka znalazła w pojemniku słoik po dżemie i tam się schowała. Było jej przykro, że się z niej naśmiewano. Usiłowała coś tłumaczyć, ale z czasem przestała odpowiadać na zaczepki i kpiny. Zrozumiała, że im bardziej się broniła, tym mocniej z niej szydzono, a im dokładniej próbowała wytłumaczyć swoją sytuację, tym bardziej jej nie słuchano.

Pod koniec tygodnia przed bramą podwórka zaparkowała żółta śmieciarka i na horyzoncie zamajaczyły znajome postacie w pomarańczowych kombinezonach.

— I co, księżniczka, nadal się upierasz, że zdąży po ciebie przyjechać twój książę z bajki? – zadrwiła skorupa z talerza, a tłusty papier po maśle z uciechy aż zwinął się w trąbkę.

Kombinezony schwyciły pojemnik za uszy i pociągnęły go w kierunku ulicy.  Wewnątrz pojemnika nikt nie odpowiedział na zaczepkę skorupy. Ani na szyderstwo ze strony kilku innych odpadków. Za to ziemniaczana obierka oświadczyła, że słoik po dżemie, który jeszcze wczoraj na niej stał, zniknął.

Śmieci poruszyły się niespokojnie i nagle wszystkim zrobiło się głupio. Podeszwa próbowała coś powiedzieć, wyśmiać papierową księżniczkę, ale nikt jej nie posłuchał. Przez stęchłe, skarlałe umysły niczym promień światła zaczęła wędrować historia księżniczki, otwierając w nich drzwi i zakamarki, do których nikt dawno nie zaglądał.  Marzenia, nadzieje i skrywane myśli buchnęły z pojemnika z taką siłą, że pomarańczowe kombinezony najpierw od niego w przerażeniu odskoczyły, a potem ścisnęły rękami nosy i usta.

— A żebyż go!  – wrzasnął jeden kombinezon do drugiego – Co za odór! Czego ci ludzie tutaj nawrzucali?

Rozzłoszczone, kombinezony tak wytarmosiły pojemnik, że tym razem wyleciało z niego absolutnie wszystko, do ostatniego włosa i ostatniego kłębka kurzu. Z piskiem opon śmieciarka odjechała w dalszą drogę.

— Nie wierzyliśmy jej! – załkała ziemniaczana obierka rozglądając się po wysypisku. – Nie wierzyliśmy w to, co najważniejsze.

Podeszwa leżąca obok obierki ostatnim wysiłkiem woli uderzyła ją między oczy, a potem rozpadła się do końca.

Bajka o zmęczonej książce z bajkami

Była raz sobie baaardzo zmęczona książka z bajkami.  Najchętniej wsunęłaby się pod kołderkę i zasnęła twardym, zdrowym snem aż do rana, ale dzieci nie miały jeszcze ochoty na sen i żądały, by książka nadal je zabawiała.

— Pokaż nam smoka, który zieje ogniem po same chmury! Chcemy śpiącą królewnę i całą armię krasnoludków, i morze z piratami, i Babę Jagę w chatce na kurzej łapce! – wołały jedno przez drugie i na wyścigi przewracały kartki, gniotąc je, a nawet rozdzierając.

Wszyscy bohaterowie książki ziewali już tak mocno, że ledwie patrzyli na oczy, więc bajki wcale nie toczyły się tak, jak powinny.

Baba Jaga wleciała na drzewo i nabiła sobie guza. Rozpłakała się straszliwie i zbudziła śpiącą królewnę, jeszcze zanim dotarł do niej królewicz. Zmęczone krasnoludki zaryglowały w swojej chatce drzwi, zaciągnęły zasłonki i tyle je widziano.  A sennemu smokowi w czasie ziewania wpadła do paszczy równie śpiąca, a do tego mokra złota rybka i nie było mowy o jakimkolwiek zianiu ogniem.

— Dziwne te bajki  – odezwał się najstarszy z chłopców – Nigdy takich nie czytałem.

— Ani ja – potwierdziła jego młodsza siostra. – Może powinniśmy im trochę podokuczać, żeby przyszły do siebie?

Tego było książce za wiele. Zamknęła się z hukiem, wyrwała z rąk małych dręczycieli i wyfrunęła przez otwarte okno.

Chwilę szybowała pod ciemnymi niebem, w końcu wypatrzyła niewielką ulicę, po której wolno toczyło się małe auto. Ostatkiem sił opadła na jego dach.

Kierowca auta naturalnie usłyszał, że coś wylądowało mu nad głową, zjechał więc do krawężnika i wysiadł zobaczyć co się dzieje.

— Książki spadają z nieba zamiast gwiazd? – zdziwił się w pierwszej chwili i nawet zadarł do góry głowę, żeby sprawdzić, czy na jednej się skończy.

Niczego tam więcej nie dostrzegł, za to od razu zauważył, że książka z dachu musiała ostatnio sporo przejść.  Miała pogiętą okładkę, kilka stron było przedartych na pół i wisiało na ostatnich zawiasach, i w ogóle sprawiała wrażenie, jakby była chora i wyczerpana.

Kierowca auta był tatusiem pewnej małej dziewczynki i wiedział co nieco o książkach z bajkami. Nie zwlekając dłużej delikatnie zawinął ją w koc, schował za poły płaszcza i ruszył do domu.

Czym i jak dokładnie leczył książkę przez pół nocy, nigdy się nie dowiemy, ale następnego ranka książka wyglądała prawie jak nowa! Tydzień później tata podarował ją swojej córeczce na urodziny.

I tak kończy się bajka o baaardzo zmęczonej książce z bajkami, gdyż nasza bohaterka nigdy więcej nie miała powodów, by być zmęczona.

Córeczka pana kierowcy wiedziała, że książkom jak ludziom należy się szacunek i że lubią, jeśli się je traktuje poważnie. Dlatego delikatnie przewracała w niej kartki, a po czytaniu odkładała na półkę, żeby bajki mogły odpocząć. Żeby Baba Jaga nie musiała więcej leczyć bolesnych guzów, smok ział pięknym pomarańczowym ogniem, a krasnoludki miały siłę sprzątać bajkowy las wesoło przy tym śpiewając.

O księciu Gacjuszu, czubku własnego nosa i lewostopiu

Książę Gacjusz wstał zupełnie bez humoru. Ubrał się byle jak i poczłapał do sali jadalnej na śniadanie.

— Co to jest? – krzyknął na królewską kucharkę, gdy postawiła przed nim jajecznicę na złotym talerzu. – To wygląda jak kupa zeszłorocznych liści! Z robakami! Nie będę tego jadł!

Jajecznica wylądowała w zlewie, kubkiem z kakao Gacjusz podlał nadworną palmę, chleb z masłem wyrzucił przez okno. Ciśnięte w kąt sztućce jęknęły tak, aż się zgięły.

— Idę oglądać bajki – oświadczył Gacjusz lokajowi. – Gdzie jest pilot?

Lokaj pobiegł szukać pilota, wrócił po trzynastu sekundach.

— Co za guzdralstwo! – krzyknął książę. – Godzinami trzeba czekać. No, co my tutaj mamy? – książę rozsiadł się na kanapie i zaczął przerzucać kanały.

Przerzucanie trwało około minuty. Góra półtorej. Gacjusz rzucił pilotem o podłogę i tupnął ze złości.

— To ma być telewizja? To są flaki z olejem! Nie podoba mi się! Chcę kredki! Dajcie mi kredki, sam sobie narysuję przygodę – postanowił.

Dworska guwernantka popędziła do gabinetu po przybory. Książę zajął się sztuką. Siedział z przechyloną na bok głową, wysuniętym językiem i rysował rycerza. Nagle w ciszy rozległo się głośne: Trzask!

— Do stu tysięcy stugłowych smoków! – huknął książę wyskakując z krzesła. – To są kredki?! To są wiórki nie kredki! Łamią się jak zapałki! Gdzie temperówka? Zgubiła się? To dlaczego nie mam nowej? A zresztą – głos księcia na chwilę złagodniał – już mi się znudziło. Powyglądam przez okno. Dawać mi tu lunetę.

Astronom w mgnieniu oka zlokalizował lunetę i usłużnie wręczył ją księciu. Gacjusz zatrzymał wzrok na podległej sobie prowincji Klockolandii.

— No i jak wygląda ta fabryka?  Powinny być dwie hale, każda z oknem i oddzielnym wejściem. Ta tu jest do kitu. Wszystko rozwalić! – zasapał i wysłał do Klockolandii gońca z rozkazem.

Przesunął lunetę nieco w prawo, na prowincję Puzzlolandii.  Puzzlolandczycy kończyli właśnie układać kwietnik, który miał upiększyć środek największego parku w mieście.

— Od nowa! Wszystko od nowa! – awanturował się książę wymachując rękami. — Takie kwiatki to są dobre dla dziewczyn. Chcę nowe puzzle, z rekinami albo jeszcze lepiej ze strażą pożarną – zaordynował i wysyłał gońca z kolejnym rozporządzeniem.

Luneta spoczęła na zamkowym ogrodzie.  Było tam pięknie i cicho.

— Idę na spacer – obwieścił Gacjusz. – Chcę mój najlepszy płaszcz i buty.

Garderobiana podała mu co trzeba, ale i tak nie uchroniła się przed książęcym gniewem.

— To jest moje najładniejsze ubranie?  Ten pomarańczowy skafanderek? Nic dziwnego, że nikt nie chce się ze mną zadawać. Nikt mnie dzisiaj nie odwiedził, ani nawet do mnie nie zadzwonił … – jęczał z oburzeniem Gacjusz. – Idźcie sobie, idźcie wszyscy! Ja nigdzie nie idę! Ja was nie potrzebuję!  – wrzasnął w końcu i zamknął się w swojej komnacie.

Słudzy śpiesznie oddalili się do swoich zajęć, książę siedział przez chwilę
z głową podpartą rękami.

Spod kaloryfera wystawała para jego ulubionych sportowych butów. Suszyły się tam od wczoraj, bo grając z innymi książętami w piłkę Gacjusz wdepnął w wielką kałużę.

Włożył je na nogi. Z butami działo się jednak coś dziwnego. A dokładniej – z prawym butem. Uciskał Gacjusza w duży palec i sprawiał wrażenie, jakby był o rozmiar za mały. Gacjusz ściągnął buty i przyłożył je do siebie podeszwami. Wszystko było w porządku. Stanowiły parę.

— Oczywiście, że nic nie widzisz — zapiszczało mu coś koło ucha. – Dostrzegasz dzisiaj tylko czubek własnego nosa.

Gacjusz poderwał się na równe nogi, a w tym samym czasie jakaś maleńka postać zeskoczyła z jego ramienia na biurko. Upadła na pupę i bardzo powoli gramoliła z powrotem na nogi. Była to tycia pani w tęczowej sukni.

— Co ty, wróżki w życiu nie widziałeś? – żachnęła się Tęczowa Pani – Zafundowałeś mi twarde lądowanie, nie ma co.

Gacjusz wpatrywał się w osłupieniu w nieznajomą i nie wiedział czy powinien wołać kogoś na pomoc, czy może nie, bo to wszystko tylko mu się przywidziało. Na wszelki wypadek uciekł w drugi kąt komnaty i przywarł do ściany.

— Czego niby nie widzę? – zapytał w końcu.

— Że masz dwie lewe nogi – roześmiała się Tęczowa Pani. – Popatrz tylko! Wstałeś lewą, a ponieważ to była twoja prawa, więc masz teraz dwie lewe. Proste?

Gacjusz spojrzał na swoje stopy i …

— Co teraz będzie? – rozpłakał się. – Co ja teraz zrobię?  Teraz to już nikt mnie nie polubi! Zostanę księciem Lewostopym lub nawet gorzej – Lewostópkiem! Nikt nie będzie pamiętał, że kiedykolwiek byłem Gacjuszem! Nikt nie będzie chciał się ze mną bawić! – rozpaczał tak, że łzawe jeziorko u jego lewych stóp rosło w imponującym tempie.

— Prawdę mówiąc, kochany – odezwała się spokojnie wróżka, przeglądając jednocześnie w małym lustereczku – i tak ci to grozi. Rozejrzyj się wokół.  Jakoś nikt nie pała chęcią, by spędzać czas w twoim towarzystwie. Ale – Tęczowa Pani spojrzała na zegarek – na mnie już czas. Pa – rzuciła, zjechała po nodze od biurka zniknęła pod kanapą.

— Zaczekaj! – Gacjusz rzucił się za nią. – Powiedz mi co mam zrobić! Nie możesz mnie tak zostawić – nos Gacjusza prawie przywarł do podłogi.

— Mogę, mogę — odkrzyknęła Tęczowa Pani — Do końca dnia mam dziś wolne. Jestem umówiona z kosmetyczką!

Gacjusz był załamany. Spoglądał to na swoje stopy, to na kanapę, to na okno, za którym pięknie świeciło słońce. Z zamkowego podwórka dobiegły go odgłosy kopanej piłki i pisk rowerowych opon.

— Może … – pomyślał – może gdybym nie był taki kapryśny?

Lewa stopa lekko go zaswędziała i wygięła się, robiąc się jakby odrobinę mniej lewa niż była.

— Może gdybym grzecznie zjadł śniadanie i nie zepsuł pilota, i nie połamał wszystkich kredek… – myślał dalej Gacjusz.

Stopa swędziała go coraz mocniej, a palce zaczęły się to to kurczyć, to zwiększać i wyginać w drugą stronę. Najmniejszy był już całkiem na swoim miejscu.

— Chyba ich przeproszę. Obiecam, że się poprawię …

Drugi, trzeci i czwarty palec też prezentowały się całkiem przyzwoicie. Tylko największy paluch wciąż jeszcze się wahał.

— I naprawdę to zrobię – dokończył Gacjusz.

Paluch wystrzelił w górę i prawa lewa stopa na nowo stała się idealnie prawa. Swędzenie ustało.

Gacjusz cicho uchylił drzwi od komnaty. Kucharka, guwernantka i garderobiana w jednej osobie oraz lokaj, który pełnił jednocześnie funkcje astronoma i gońców czytali przy stole gazetę i pili pachnącą kawę. Na brzegu złotego talerza z herbatnikami w czekoladzie siedziała Tęczowa Pani. Twarz miała wysmarowaną zieloną maseczką, ale wcinała ciastko za ciastkiem.

— Pycha – rozpromieniła się na widok Gacjusza – Choć, poczęstuj się. Naprawdę warto.

Ciocia czarodziejka

Za morzem, za górą, za doliną i jeszcze za niewielką łąką mieszkała sobie Czarodziejka. Żyła z dala od ludzi i uważała, że nie ma niczego, czego nie potrafi sobie wyczarować.

Na zimę wyczarowywała czarnego kocura, żeby siedział na piecu i mruczał bajki.

Na wiosnę wyczarowywała armię krasnoludków, żeby jej pomogły uporządkować ogród.

Na lato wyczarowywała wczasy nad morzem, bo lubiła leżeć na plaży z dobrym kryminałem.

Tylko jesienią nic nie wyczarowywała, bo nie mogła się na nic konkretnego zdecydować. Szarlotka z bitą śmietaną czy odlot z bocianami do ciepłych krajów? A może wycieczka w kosmos? Jesienne niebo bywa tak pięknie rozgwieżdżone… Ta niepewność osłabiała jej czarodziejską moc, więc jesienne dni ciągnęły się bardziej niż zwykle, a Czarodziejka siedziała w domu trochę bardziej niż zwykle zasępiona i samotna.

Któregoś takiego właśnie jesiennego dnia ktoś zapukał do jej drzwi.

— Cześć – powiedział umorusany dzieciak w żółtych kaloszkach.

Wyglądał na zziębniętego, w ręku trzymał koszyk wypełnionym grzybami, a za jego plecami chowała się równie umorusana, ale dużo od niego mniejsza dziewczynka. Miała chude warkoczyki i kaloszki w kolorze zielonym.

— Jestem Maciek, to moja siostra Kajka. Zgubiliśmy się w lesie.  Jeżeli nie jesteś złą Babą Jagą, to czy możesz nam pomóc wrócić do domu?

Czarodziejka zapewniła, że na pewno nie jest zła i na pewno nie jest Babą Jagą, ale zamiast spełnić ich życzenie od razu, wpadła na nieco inny pomysł.

— Wejdźcie do środka, wysuszcie się i ogrzejcie. Potem zabiorę was do rodziców.

Popołudnie minęło w oka mgnieniu. Dzieci pokazały Czarodziejce jak zrobić kukiełki na palec z kolorowych serwetek, bawić się w Indian i wydziergać sweter na niewidzialnych drutach. Wanna Czarodziejki po raz pierwszy w jej życiu przydała się jako piracka łajba, a makaron jako koraliki do naszyjnika.

— Naprawdę musicie już iść? – zapytała Czarodziejka wieczorem, łapiąc oddech po zabawie w chowanego. – Chciałabym, żebyście zostali u mnie przynajmniej do zimy.

— Do zimy? – zdumiały się dzieci.

— Do zimy – powtórzyła Czarodziejka.

Wiedziała co mówi. W życiu, żebym nie wiem jak się starała, nie uda jej się wyczarować tak wspaniałych towarzyszy na jesienne popołudnia jak Maciek i Kajka. Od dawna nie była już dzieckiem i jej wyobraźnia miała wyraźne granice i defekty. Żadna czarodziejka nie jest w stanie wyczarować tego, czego nie zna i nie umie wymyślić.

Maciek podrapał się za uchem i westchnął, też nie bez smutku.

— Niemożliwe. Ja mam szkołę, Kajka przedszkole. No i rodzice. Raczej wątpię, że się zgodzą.

Nie było rady, zgodnie z obietnicą Czarodziejka odprowadziła dzieci pod samą klatkę schodową.

— A może ty zostałabyś z nami? – Maciek przytrzymał jej rękę i spojrzał w czarne oczy.

— Tak, tak, chodź, mama i tata na pewno się ucieszą! – zawołała uradowana Kajka i już ciągnęła Czarodziejkę na schody.

Dlaczego nie? Wstąpię na herbatę.  W końcu ocaliłam dzieci w lesie i przywiodłam je bezpiecznie do domu. Coś mi się za to należy, pomyślała Czarodziejka i posłusznie udała się na ostatnie piętro.

Czarodziejka doskonale znała krainę ludzie, ale nigdy nie myślała, by się do niej zbliżyć, a co dopiero zaprzyjaźnić się z nią.  Właściwie to trochę bała się ludzi. Słyszała o nich i wiele dobrego, ale i złego, na wszelki wypadek wolała więc trzymać się od nich z daleka. Aż do dzisiaj.

Przewrotny los, który, jak wiadomo, tylko szuka w krainie ludzi okazji, by zrobić komuś psikusa, i tym razem pokazał, co potrafi. W chwili, gdy Czarodziejka wychodziła z mieszkania Maćka i Kajki żegnana wylewnie przez całą rodzinę, otworzył drzwi naprzeciwko i wypchnął przez nie, pod pretekstem wieczornego spaceru, cichego i nieśmiałego pana Zbyszka Zająca, nauczyciela historii w szkole Maćka. Potem sam natychmiast ukrył się za skrzynką na listy i tłumiąc chichot, czekał na rozwój wypadków.

A działo się, oj działo. Panu Zbyszkowi pięty wrosły w podłogę. Kogoś tak pięknego i zachwycającego jak Czarodziejka nie widział jeszcze w życiu. Jak przystało na bohatera bajki zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, a po kilku spacerach i spotkaniach, które nastąpiły, wiedział, że tylko moc jakiegoś nikczemnego czarnoksiężnika mogłaby go powstrzymać od oświadczyn. Nikczemnych czarowników na szczęście nigdzie w pobliżu nie było, więc bez przeszkód poprosił Czarodziejkę o rękę, a ona z radością te oświadczyny przyjęła. Też bowiem zakochała się w miłym nauczycielu historii i przeprowadzka do krainy ludzi przestała jej się wydawać czymś strasznym. .

Od tamtej pory dni Czarodziejki wypełniły się tyloma sprawami, że .. właściwie nie miała czasu na czary. Czarodziejska różdżka gdzieś jej się zapodziała, a podręcznik magii, który upchnęła na dno pudła z kryminałami, nie wiadomo kiedy wylądował w antykwariacie. Ślady jej magicznej mocy były widoczne już tylko w książkach, bo w świecie ludzi Czarodziejka została pisarką.

— Ale ty ciociu umiesz wymyślać!  – chwalił ją Maciek, gdy Czarodziejka dawała mu do przeczytania kolejną bajkę o tym, co wydarzyło się za morzem, za górą, za doliną i jeszcze za niewielką łąką.

–  Zupełnie jakbyś była czarodziejką! – przytakiwała Kajka i oboje puszyli się jak pawie, że to właśnie oni mają taką utalentowaną ciocię.