Category Archives: Bajki i opowiadania

Dzień sportu

Dzień sportu! Olimpiada!

Ela wlokła się do szkoły jak na ścięcie. Wcale jej nie cieszyło, że pogoda była na tę okazję jak wymarzona: ani jednej chmurki na niebie, a słoneczko przyjemnie grzało w plecy już od rana. Nie cieszył nawet fakt, że zamiast w klasie spędzi cały dzień na świeżym powietrzu, a na jego zakończenie wszystkie dzieci dostaną darmowe lody. Wolałaby coś całkiem odwrotnego. Burzę z piorunami, powódź lub huragan wyrywający z ziemi drzewa z korzeniami. Święto sportu zostałoby wtedy odwołane, a w każdym razie przesunięte na jakąś inną okazję, i Ela nie musiały teraz myśleć o tych wszystkich nieprzyjemnościach, które miały ją spotkać.

Dotarła do szkolnej siatki. Było jeszcze sporo czasu do dzwonka, ale na placu i boisku już kłębił się tłum dzieciaków, a i całkiem spora grupa rodziców. Tata Eli też miał ochotę przyjść i jej pokibicować, na szczęście wybiła mu to z głowy. Powiedziała, że w tym roku pani od wuefu prosi, by rodzice zostali w domu, bo zbyt wielu z nich potajemnie dokarmia zawodników słodyczami i potem na boisku zamiast sportowej rywalizacji króluje epidemia bolących brzuchów.  Nie była to do końca prawda. Pani od wuefu prosiła tylko, by nikt przed olimpiadą się nie przejadał, ale Ela uznała, że to malutkie kłamstwo było jej nieodzowne, by tata poczuł się bardziej przekonany.

— Szkoda, ale rozumiem – powiedział tata, wystarczająco przekonany.

W jego głosie był cień zawodu, ale gdy wyszli razem z domu, pomaszerował, jak co rano, w stronę przystanku tramwajowego. Ela poszła w przeciwną —  tam, gdzie znad rysującej się u wylotu ulicy ściany świerków wyrastały czerwone dachy jej szkoły.

Przed furtką przystanęła na chwilę przyglądając się jak inni już robią rozgrzewkę przed zawodami: różnego rodzaju skoki, podskoki, skłony przysiady. Na placu zabaw z drabinkami do wspinaczki był taki tłok, że wyglądały jak … drzewa obsadzone małpami. bległo go naraz pół szkoły! A wszyscy rozgadani, roześmiani, w koszulkach ze szkolnym logo, spodenkach i sportowym obuwiu. Wszyscy tacy szczęśliwi!

Nie ma rady, trzeba do nich dołączyć, jęknęła w duchu Ela i ciągnąc po ziemi worek z trampkami powlokła  się w kąt placu tuż pod samym pod ogrodzeniem. Rosło tak kilka starych drzew dających przyjemny cień, a przede wszystkim nikogo tam jeszcze nie było. Ela mogła więc wciąż pobyć tylko sam na sam ze swymi myślami. Zastanowić się, co tym razem odpowie na kąśliwe uwagi koleżanek, gdy zaczną się z niej podśmiewać, że jak zwykle …

— Nie dołączysz do reszty? – usłyszała nagle za plecami jakiś głos.

Odwróciła się, ale dopiero, gdy obeszła drzewo dookoła zobaczyła, że dokładnie po drugiej stronie, oparty plecami o pień stał jakiś pan w śmiesznych, kraciastych spodniach i staromodnym cylindrze na głowie.

— Jeszcze zaczekam. Ale pan nie już idzie, Pan jest pewnie rodzicem i przyszedł pokibicować swojej córce lub synowi? – odparła Ela dość niegrzecznie.

— Nie zaszkodzi jak ja też tu jeszcze chwilę postoję – odpowiedział pan z uśmiechem niezrażony szorstkim głosem Eli. – Źle widzę, czy jednak nie masz zbyt wielkiej ochoty na udział w olimpiadzie? – pan wyciągnął z kieszonki marynarki grube szkiełko na łańcuszku i włożywszy je w jedno oko przyglądał się Eli z napięciem.

— Jak mam mieć ochotę, skoro znów wszędzie będę ostatnia? – nie wytrzymała Ela i emocje zbierające się w niej od rana nagle wybuchły z całą siłą. – Pan wie jak to jest być ostatnią w bieganiu, ostatnią w skakaniu, ostatnią w rzutach piłką, a może nawet i w fikołkach? W skokach  wzwyż na pewno strącę poprzeczkę za każdym razem i nikt nie zechce mnie do swojej drużyny w sztafecie, bo po drodze upuszczę pałeczkę! Zawsze tak jest, za każdym razem, w każdych zawodach. Wszyscy są ode mnie po prostu o niebo lepsi i nie ma się nawet sensu starać. O! – ostatnie słowa Ela wypowiedziała z trudem powstrzymując łzy.

— O … —  wyraźnie zasępił się pan, aż szkiełko wypadło mu z oka i zawisło bezwładnie na łańcuszku.  Już po chwili znów się jednak do Eli uśmiechał, a na dodatek miał taki wyraz twarzy, jakby planował jakąś sztuczkę.

— Co byś powiedziała na niewielką, hm, pomoc? – zapytał.

— Jaką pomoc? – pociągnęła nosem Ela, ale poczuła zaciekawienie.

— Tak się składa, że akurat mam przy sobie kilka urządzeń – pan zawadiacko zmrużył oczy i wzniósł do gry jeden palec — dzięki którym osiągniesz wyniki, o jakich ci się nie śniło!

Z wewnętrznej kieszeni surduta wyciągnął i położył przed Elą najpierw ogromną parę skrzydeł, potem czapeczkę ze śmigłem na czubku, wreszcie parę butów ze sprężynami na podeszwach.

— Nie mogę tego użyć – pokręciła głową Ela. – Pani od wuefu mi nie pozwoli.

— Pani od wuefu niczego nie zauważy. Te urządzenia stają niewidoczne, gdy tylko je na siebie założysz! Ale jest jedna rzecz – pan podrapał się w spiczastą bródkę i tym razem popatrzył na nią z wielką powagą – Nie zadziałają jeśli sama nie dodasz im mocy.

— Jak to? – nie rozumiała Ela.

— Od startu do mety musisz myśleć wyłącznie o tym, żeby dać z siebie wszystko. Gdy ktoś cię wyprzedza, musisz przyspieszać, nie zwalniać. Gdy odbijasz się od deski, myślisz o tym, że masz przed sobą wielką kałużę błota i jeśli jej nie przeskoczysz wylądujesz w samym jej środku. I tak dalej. Rozumiesz?

— Chyba tak – odpowiedziała z ociąganiem. – Ale wtedy zadziałają na pewno? – chciała wiedzieć jeszcze raz.

— Pełna gwarancja!

Pan w cylindrze mówił prawdę. Choć Ela słyszała furkot skrzydeł u ramion, czuła ucisk czapeczki nad czołem, a każdy jej krok automatycznie zmieniał się w skok, nikt inny nie zauważył w niej żadnej zmiany.  W każdym razie, nie od samego początku.

— Brawo! Brawo! – pani od wuefu aż przetarła ze zdumienia oczy, gdy Ela przybiegła na metę jako czwarta.

Podobnie zareagował nauczyciel mierzący długość skoków w dal.

— Jeśli nikt nie przebije twojego wyniku, masz szansę na medal! – niemal zagwizdal z podziwu.

Rzucając kulą Ela wyobraziła sobie, że wypuszcza z ręki kawałek chleba, który musi dolecieć aż na środek jeziora, do stada pięknych łabędzi. A gdy biegła w sztafecie wyraźnie słyszała jak grupka koleżanek skandowała jej imię. Jej drużyna wygrała.

— Elka, jak ty to zrobiłaś? Jesteś wielka! – wiwatowały koleżanki i z piskiem rzucały się jej na szyję.

Po każdej konkurencji Eli rozglądała się po boisku, a odnajdując w tłumie rodziców pana w cylindrze i kraciastych spodniach machała do niego wesoło ręką. Odmachiwał z taką samą radością. W czasie ceremonii medalowej już go jednak nigdzie nie widziała. Nie było go w kolejce do budki z lodami. Pobiegła w kąt placu, ale między drzewami ganiały się tylko dwie rude wiewiórki.

Muszę mu oddać jego urządzenia! – pomyślała z paniką.  Postanowiła, że zabierze je do domu i wróci z nimi jutro w to samo miejsce. Odpięła skrzydła, zdjęła czapeczkę i buty ze sprężynami, i włożyła pod pachę.

Choć już bez pomocy, biegła do domu jak na skrzydłach sadząc susami godnymi kangura. Nie mogła się doczekać kiedy pokaże rodzicom medale i opowie o wszystkim, co się wydarzyło! Z przejęcia nie zauważyła, iż z naprzeciwka zmierzała w ku niej jakaś postać. Wbiegła w nią z impetem.

— Przepraszam! – rzuciła i spostrzegła ze zdumieniem, że był to pan w kraciastych spodniach i cylindrze. Ucieszyła się. — To pan!  Jak dobrze, że pana spotykam.  Jeszcze raz dziękuję za wszystko. Proszę, tutaj są pana urządzenia – wyciągnęła w jego kierunku ręce.

— Nic mi nie oddawaj, bo niczego ci nie dałem – odpowiedział pan. – Te skrzydła, czapeczka i sprężynki istniały tylko w mojej i twojej głowie. Patrz! – i wskazał na jej ręce, w których, rzeczywiście, nic nie było.

— Nie rozumiem – Ela zamrugała oczami i zaczęła nawet zaciskać i otwierać dłonie, żeby sprawdzić czy rzeczywiście niczego w nich nie trzyma.

— Wszystkiego dokonałaś sama. Bez niczyjej pomocy – odpowiedział pan. – A ja … — uśmiechnął się swoim znajomym uśmieszkiem zwiastującym cyrkową sztuczkę – Ja też istnieję tylko w twojej głowie!

I choć Ela wciąż stała osłupiała mrugając ze zdumienia oczami pyknął nagle jak mydlana bańka i rozpłynął się w powietrzu niczym chmura lub dym z komina.

— Ela! – zawołał ktoś z oddali.

Od strony przystanka tramwajowego szedł w jej kierunku tata z teczką w ręku.

Tymonek i wielka wyprawa

No i gdzie ona się podziała, denerwuje się Tymonek zaglądając pod talerze i półmiski. Szklana kulka z tęczą w środku, z którą się nigdy nie rozstawał, przepadła.

A gdyby tak wejść pod stół? Tymonek rozgląda się po twarzach dorosłych i widzi, że wszyscy są bardzo zajęci. Ściskają dziadkowi rękę, śpiewają mu „Sto lat”, a mama właśnie wnosi wielki tort urodzinowy z sześćdziesięcioma świeczkami. Na pewno nikt nie zauważy.

Tymonek bezszelestnie zsuwa się z krzesła, nabiera powietrza i daje wielkiego nura pod błękitny obrus! Ale tu śmiesznie. Tyle butów i nogawek od spodni. Są nawet kapcie babci z żółtymi pomponikami! Ale kulki nigdzie nie ma.

Tymonek dociera do końca stołu, widzi otwarte drzwi na taras i w tym samym momencie słyszy trąbienie.

— Prędzej! Prędzej! Nie mamy chwili do stracenia! — trąbi czerwona ciężarówka z piaskownicy.

Tymonek wie, o czym mowa. Dopada jej jak wicher, wskakuje do szoferki i ruszają z piskiem opon. Czerwona przyczepa pełna jest czerwonych pomidorów, które  w czasie jazdy podskakują jak piłeczki i krzyczą jedne przez drugie: Szybciej! Szybciej! Musimy zdążyć na pociąg!

Gdy wjeżdżają na stację konduktor już podnosi do ust gwizdek.

— A, jesteś w końcu – cieszy się na widok Tymonka i wskazuje mu miejsce obok maszynisty.

— Tylko uważaj na krowy! – przestrzega go – Potrafią być bardzo nieostrożne!

Lokomotywa nadyma brzuch, bucha parą i pociąg rusza przed siebie. Pędzą przez las jak przez zielony tunel. Pędzą przez pola i łąki jak przez kratki gigantycznej szachownicy. Ale co to? Na środku torów stoi krowa. Co robić?

Tymonek bierze głęboki wdech, a wtedy lokomotywa, jak mydlana bańka, odrywa się od szyn, zgrabnie wskakuje na wstążkę tęczy. Mkną w kierunku nieba. Krowa patrzy na nich z zaciekawieniem i przyjaźnie macha ogonem.

Chmury są ciepłe, mokre i smakują jak cukrowa wata na patyku. Tymonek, choć brzuch ma wciąż pełen tortu, zjada trzy porcje. W końcu lokomotywa szarpie, gwiżdże i zatrzymuje się na płaskiej chmurze w kształcie talerza.

Tymonek otwiera ze zdumienia buzię. Na kosmodromie gotowa do startu czeka prawdziwa rakieta. Wieża kontrolna zaczęła już odliczanie.

Trzy …

Dwa …

Jeden!

Tymonek zapina pasy i zaciąga rączkę steru. Miliony kolorowych lampek na tablicy rozdzielczej mruga posłusznie, stopery odmierzają czas.  Kłęby ognia i dymu, świst w uszach — wystartowali!

Czyżby kulka Tymonka uciekła aż tak daleko? W kosmos? Ale jak ją tutaj odnajdzie pośród miliona planet? Każda z planet wygląda dokładnie jak kulka, tańczy na niewidzianej nitce, odbija się od niewidzialnej podłogi i mieni kolorami tęczy biegając wokół swojej gwiazdy.

A jednak jest! Tymonek dostrzegł swoją kulkę. Usiadła na ogonie komety i powozi jej srebrnymi lejcami. Zbzikowana kulko, czas wracać do domu!

Hop!

Żeby tylko nie wylądowali na pustyni.

Tymonek bezpiecznie opadł na ławkę w parku, ale kulka zawisła na drzewie. Stary kasztanowiec ze spadochronem na czubku wygląda jak starszy pan w berecie.

— Uratuję cię! Czekaj na mnie! – krzyczy do kulki Tymonek.

Dociska na głowie strażacki hełm i wskakuje do wozu. Pędzą na sygnale przez miasto. Przejeżdżają przez czarny tunel. Mijają zoo i osiedle wysokich bloków z dachami w chmurach. Gaszą po drodze wszystkie pożary, a dzieciom, które machają do nich z ulicy, rzucają cukierki i lizaki.

Wreszcie przybywają na miejsce. Tymonek odważnie wspina się po drabinie i chwyta kulkę w dłonie.

— Nie gub się więcej – grozi jej palcem.

Lecz co to? To wcale nie jest jego kulka z tęczą w środku, a mały, niedojrzały kasztan.

— Gdzie jest moja kulka? – Tymonek gotów jest się rozpłakać, ale w tym momencie ktoś bierze go za ramiona.

Za Tymonkiem stoi dziadek z kulką w ręku.

— Wpadła mi do kapcia i powiedziała, że mali chłopcy nie powinni tyle siedzieć przy stole z dorosłymi. Co powiesz na przejażdżkę rowerem?

– Rowerem? – dziwi się Tymonek – przecież ja nie mam roweru. Stary mi się popsuł, a nowy…

— Właśnie po ciebie przyjechał – uśmiecha się dziadek i prowadzi go przed dom.

Tymonek ściska w dłoni kulkę z tęczą w środku.

— To dlatego się zgubiłaś? – pyta szeptem. – Żeby znowu przynieść mi szczęście?

Kulka, jak zwykle, nic nie mówi, tylko mieni się kolorami jak kawałek żywej tęczy w dłoni.

Opowieść o okrutnych smokach, dzielnych księżniczkach oraz pisaniu bajek

Top-005Mama nie była ostatnio w dobrym nastroju. Wychodziła niespokojna do pracy i jeszcze bardziej niespokojna z niej wracała. O wiele rzadziej się uśmiechała i zachowywała się, jak gdyby myślami wciąż była gdzie indziej. Uli nie chciała nic powiedzieć, wykręcając się, że znów źle spała i jest trochę bardziej zmęczona niż zwykle. Ale w sobotę rano tata zdradził tajemnicę.
– Mamusia ma trochę kłopotów w pracy, córeczko, i bardzo się tym przejmuje.
– Jakich kłopotów? – od razu chciała wiedzieć Ula.
– No wiesz, dorosłych – tata rozłożył ręce.
– Jak dorosłych, to ja jestem od nich specjalistką – zadeklarowała Ula. – Pamiętasz, jak szliście na Sylwestra i mama nie mogła się zdecydować, które buty powinna kupić do nowej sukienki? Ty też nie miałeś pojęcia, a jak ja jej doradziłam, to sami potem powiedzieliście, że przez cały wieczór tylko zbierała komplementy za swoją kreację. No, to co to za problemy? – nie ustępowała Ula.

Tata pokręcił głową.

– Wierz mi, tym razem są dużo, dużo większe od butów, a nawet butów z całą sukienką. Chodzi o ludzi, o ich pomysły i zachowanie i o to, że czasami trzeba podejmować bardzo trudne decyzje, które na dodatek mogą nam przysporzyć jeszcze większych kłopotów.

– I…? – niecierpliwiła się Ula, bo tata, zamiast wyjaśniać dalej, nagle zamilkł.

Położył obie ręce na kubku i wpatrywał się w jego zawartość, jak gdyby w środku zobaczył złego czarownika kiwającego na niego paluchem, że ma już nic więcej na temat mamy nie mówić. Ula obiegła stół dookoła i aż sama do tego kubka zajrzała przekonać się, czy nie było tak w rzeczywistości. Nikogo tam jednak nie znalazła prócz pyzatej chmurki w meloniku, która uformowała się z wlanej do kawy śmietanki i wesoło mrugała do niej okiem.

Tata przytulił Ulę do siebie i pocałował w czoło.

– Najbardziej pomożemy mamie, jeśli damy jej dziś porządnie odpocząć. Miała naprawdę trudny tydzień – podsumował. – Ja zrobię jej śniadanie, bo wydaje mi się, że już wstała. A ty może byś coś dla niej narysowała?

– Albo napisała! – zawołała Ula.

– Wyśmienicie – ucieszył się tata.

Dawno, dawno temu żył sobie w dalekim królestwie król. Były to czasy, gdy po świecie grasowały smoki i w królestwie króla też, niestety, taki zamieszkał. Okrutny smok pożerał ludzi i król od rana do nocy głowił się jak go zabić. Gdy królowi urodziła się piękna księżniczka, przyszła do niego znajoma wróżka i powiedziała:

– Królu, tylko twoja córka może zabić smoka!

Król bardzo się zdziwił, bo nie słyszał do tej pory, żeby smoki zabijał kto inny niż dzielni rycerze.
Mijały lata. Okrutny smok wciąż pożerał ludzi i ich dobytek. Wszyscy żyli w strachu, biedzie i byli bardzo nieszczęśliwi.
Gdy księżniczka dorosła i skończyła 12 lat, przyszła do swego ojca i oświadczyła, że wyrusza zabić smoka. Król bardzo się przeląkł, ale pamiętał przepowiednię wróżki.

– A jak masz zamiar sobie z nim poradzić? – zapytał.

– Normalnie, jak wszyscy, którzy zabijają smoki – odpowiedziała księżniczka.

Dotarła do ciemnej jaskini, w której mieszkał smok. Zapaliła świeczkę, żeby dobrze widzieć swego przeciwnika, a gdy potwór stanął przed nią ziejąc ogniem, wyciągnęła szablę i jednym zręcznym ruchem odcięła mu głowę.

– Nie ma rady, trzeba zrobić, co trzeba zrobić — powiedziała do siebie księżniczka, po czym wskoczyła z powrotem na konia i wróciła na zamek.

Tej nocy król świętował aż do rana. Gdy księżniczka miała 20 lat wyszła za mąż za pięknego królewicza i żyli razem długo i szczęśliwie. Mieli 10-cioro dzieci. Gdy te dzieci dorosły, podzieliły królestwo między sobą. Ale żadne z nich już nigdy nie musiało walczyć ze smokiem, bo żaden smok już nigdy nie odważył się zapuścić w tamte strony.

Ula skończyła czytać i włożyła mamie do ręki kartkę z bajką. Specjalnie czekała z nią aż do wieczora, na moment, gdy mama przyjdzie do jej pokoju poczytać na dobranoc. Tylko, że dzisiaj to ona czytała mamie, a nie mama jej.

– I co? Podoba ci się? Podoba? – pytała z przejęciem. – Jest specjalnie dla ciebie!

– Bardzo! – odpowiedziała mama. – Jest idealna! W sam raz! — Mama biegała oczami po linijkach, kręciła z podziwem głową, a jej usta rozciągały się w coraz szerszym uśmiechu, dokładnie takim jak dawniej, zanim go stamtąd nie sprzątnęły jej problemy z pracy.

– Moja ty niezawodna, kochana specjalistko! – powiedziała w końcu. Podała Uli ukochaną pluszową zajęczycę w koronie, otuliła obie kołderką i wyszła z pokoju przymykając za sobą drzwi.

Pierwsze, co rzuciło się Uli w oczy w poniedziałek, gdy mama wróciła z pracy, był wciąż ten sam, szeroki uśmiech, który od dwóch dni zdawał się nie schodzić jej z twarzy.

– Rozwiązałaś w końcu te problemy? – Ula zaczęła koło mamy skakać, nie dając jej czasu na zdjęcie butów, ani odłożenie na krzesło torby z laptopem.

– A żebyś wiedziała! – odpowiedziała ze śmiechem mama. – Poszłam do jaskini smoka i zrobiłam to, co trzeba było zrobić. Tylko, że tym smokiem był mój nowy szef.

– Odcięłaś mu głowę? – przeraziła się Ula.

– W pewnym sensie tak – potwierdziła mama. – Powiedziałam mu w imieniu całego zespołu to, czego nikt inny nie śmiał mu powiedzieć, choć wszyscy myśleliśmy tak samo. Zmiany, których od nas żądał nie ułatwiały nam pracy, lecz jeszcze bardziej ją utrudniały. Najciekawsze jednak było to, że szef przyznał mi rację i przeprosił nas za swoje zachowanie.

– Ufff – wypuściła z siebie powietrze Ula. – Bo już przez chwilę naprawdę myślałam …

– I dobrze myślałaś – wpadła jej w słowo mama. – Nie trzeba być dzielnym rycerzem, by uwalniać świat od okrutnych smoków. Można być księżniczką, chodzi jednak o to, by w razie potrzeby nie być tchórzem. Widać od niepamiętnych czasów jest to wciąż jedyna skuteczna metoda na okrutne smoki.

Eliza Sarnacka-Mahoney i Wiktoria Mahoney (bajka Uli oraz ilustracja)