Felieton 28 II 2017

Image result for ivanka in the oval office

BIURO PIERWSZEGO CWANIACTWA

Z wieści dotyczących tzw. transferu władzy najbardziej zainteresował mnie ostatnio news o utylizacji w Białym Domu pomieszczeń tradycyjnie przekazywanych Pierwszej Damie i jej sztabowi. Mamy do czynienia z iście historycznym wydarzeniem, bo po raz pierwszy w historii kraju zamiast „Biura Pierwszej Damy”, będziemy mieli „Biuro Pierwszej Rodziny”. 

 Zanim przejdę dalej chciałam złożyć najszczersze kondolencje Melanii Trump, że wsadzono ją do tego pociągu i, póki co, nie zanosi się nawet na to, iż pozwoli się jej choćby od czasu do czasu zadecydować o tym, dokąd pociąg zmierza i na jakiej stacji się zatrzyma. Bardzo chciałabym się mylić, ale Melania może przejść do historii jako najbardziej niesłyszalna i niewidzialna Pierwsza Dama. Jej widoczności w ramach ozdoby podczas podróży i wystąpień męża nie liczę.

A teraz do rzeczy. Nie mam nic przeciwko rodzinom. Ani pierwszym, ani żadnym.  Popieram pracodawców, którzy idą z duchem czasu i organizują na terenie swoich firm punkty opieki nad dzieckiem, a termin „elastyczność pracy w razie potrzeby” rozumieją dosłownie, nie w przenośni. Mam osobiste doświadczenia na tym polu i życzę takich wszystkim. Nie miałabym absoutnie żadnego problemu, gdyby Hillary Clinton w czasach, gdy była Pierwszą Damą, przyprowadzała ze sobą do biura młodą Chalsea, by np. nadzorować jej homeschooling. Gdyby Michelle Obama robiła to samo. Gdyby Barbara i Jenna Bushówny, 19-latki w chwili obejmowania przez ich ojca Busha-juniora prezydentury, też w jakiś sposób zarezerwowały sobie miejsce do pracy czy nauki w biurowych pomieszczeniach Białego Domu, i by w związku z tym biura te nazywać „Biurem Pierwszej Rodziny”. Tradycja amerykańskiej prezydentury od zarania państwowości miał wyjątkowo rodzinną twarz. W Potomacu upłynie jeszcze dużo wody, nim Amerykanie wybiorą na prezydenta człowieka bez „drugiej połówki” u boku. Wreszcie – nie mam najmniejszego problemu z tym, że obecny prezydent lansuje się na najbardziej rodzinnego prezydenta wszechczasów i kroku nie zrobi (a na pewno zdjęcia) bez kogoś z rodziny w kadrze.

Z czym więc mam problem, jeśli chodzi o „Biuro Pierwszej Rodziny” a la Trumpowie? Najprościej rzecz ujmując – z oszustwem. Nie głosowałam i, o ile wiem, nie głosował nikt inny w kraju, na dorosłe dzieci prezydenta. Dzieci te, jeśli chciałyby być zaangażowane w politykę, powinny same stanąć do wyborów, zawalczyć o swoich wyborców, o swoją polityczne fotele.  Inną drogą byłaby oczywiście oficjalna nominacja na jakieś stanowisko w gabinecie głowy rodu, ale to też wiąże się z pewnymi procedurami, w które ja, jako obywatel i podatnik, jestem zaangażowana. W moim imieniu wybierają ci i zatwierdzają kandydatury ci, których ja wcześniej wybrałam. Tymczasem, jak donoszą nawet (lub: przede wszystkim!) te media, które uznawane są przez prezydneta jako wiarygodne, „Biuro Pierwszej Rodziny” zostało powołane do życia przede wszystkim po to, by służyć dorosłej córce prezydenta, bo nawet nie jego żonie. Córce, dodajmy, która pozostaje zaangażowana we własną działalność gospodarczą i nikt już chyba nie ma dzisiaj wątpliwości, że plan, iż wykorzysta pozycję ojca dla własnych korzyści zrodził się w głowach obojga bardzo, bardzo dawno temu. To ich kolejny „plan biznesowy”, kolejny „deal”, jaki chcą ugrać. „Deal” tym bardziej nam, podatnikom łożącym na Biały Dom, urągający, że nie wiemy nawet czy prawdziwa Pierwsza Dama kiedykolwiek się do Waszyngtonu przeprowadzi. Jej opieszałość w tym względzie każe wierzyć, iż może – będzie to decyzja także historyczna i bez precedensu –zdecyduje się jednak pozostać w swoim złotym pałacu w NYC.

Bardzo proszę przeprosić się z cynikiem we własnym wnętrzu, zadać sobie i szczerze odpowiedzieć na pytanie: jak zareagowaliby Państwo na sytuację, w której bracia Hillary Clinton w czasach gdy jest Pierwszą Damą wprowadzają się do jej biura w Białym Domu i oficjalnie „doradzają” prezydenckiej parze promując przy okazji swój biznes uprawy i sprzedaży orzechów laskowych? (Dla wyjśnienia, taki biznes w istocie otworzyli, z tym, że dopiero pod koniec prezydentury Clintona. Na skutek niejasnych koneksji politycznych z Gruzją oraz nacisków ze strony samych Clintonów, wycofali się jednak z niego, zanim sprawa zmieniła się w skandal i dotarła do instancji prawnych). Jak czuliby się Państwo, gdybyby Craig Robinson, brat Michelle Obamy, również dzielił z nią „Biuro Pierwszej Rodziny” i wykorzystywał swoją pozycję do zdobycia klientów dla swej firmy doradztwa finansowego, zakładając, oczywiście, że w czasie prezydentury Obamy wciąż pracowałby jako finansista (fakt: nie pracował, wrócił już wtedy do branży sportowej jako trener). Z jaką obywatelską i medialną histerią mielibyśmy do czynienia, gdyby ktokolwiek, zwłaszcza z rodziny Obamów, podjął się kiedykolwiek jakiejkolwiek próby tzw. „ukrytej reklamy” (ang.: product placement) w czasie, gdy był na naszym, podatniczym garnuszku?

Bardzo proszę zarzucić mi, że przesadzam, że mamy dzisiaj jakieś „inne czasy”, że na to i owo powinniśmy przymykać oczy w imię dostrzeżenia jakiejś większej całości, zamiast tylko jej wyrywków. Przykro mi, nie kupuję tego argumentu.  Wiem, że korupcja w polityce jest tak stara jak sama polityka.  Wpływowi ludzie podejmowali i będą podejmować próby załatwiania własnych spraw przy okazji sprawowania władzy. Wzajemne, regularne poklepywanie się po plecach Wielkiego Biznesu z Wielką Polityką też nie jest niczym nowym. Nie znaczy to jednak, że mamy się z tym godzić i płacić z własnej kieszeni za czyjeś osobiste korzyści. Tym bardziej, że w cywilizowanych społeczeństwach, a zwłaszcza, wydawałoby się w obywatelskiej, praworządnej Ameryce, kwestie te są bardzo dobrze regulowane prawnie. Nepotyzm, jak łapówkarstwo, jest przestępstwem i jest karalny.

Czekam aż mi ktoś wyjaśni, dlaczego to, co rozgrywa się na moich oczach nie jest złym snem, a jawą, którą na dodatek tak wielu sobie chwali?

Eliza Sarnacka-Mahoney