Author Archives: eliza

Prowincjonalne święta

Mama twierdziła, że prowincja ma swoje zalety.  Życie upływa tu o wiele spokojniej, ludzie przystają na chodnikach, żeby ze sobą porozmawiać, a po ulicach nie jeździ tyle samochodów, więc jest nie tylko więcej ciszy, ale i świeżego powietrza.  Tata najbardziej kochał łąkę i jezioro, bo znajdowały się zaledwie kilkaset metrów za domem. A tata był zapalonym wędkarzem.

— Pomyślcie tylko – mówił do Tysi i mamy – ile czasu traciłbym na dojazd do jakiegoś jeziora, gdybyśmy mieszkali w wielkim mieście?

— A jeżeli przez to miasto przepływałaby rzeka? – pytała Tysia. – Wujek Tomek łowi ryby w Wiśle – dodawała.

Tysia jako jedyna w rodzinie miała wątpliwości, czy życie w małej miejscowości to taka frajda.  Dzieci w dużych miastach chodziły do kin i teatrów, do wspaniałych parków i do zoo, a na basen mogły się wybrać nawet zimą, bo baseny były tam kryte. W zeszłe wakacje Tysia spędziła tydzień u cioci w Warszawie i odtąd wielkie miasto kojarzyło się jej z niemal baśniową krainą, gdzie wszystko było o niebo lepsze i ciekawsze, i gdzie nawet najbardziej niemożliwe mogło się wydarzyć naprawdę.

A co niezwykłego mogło ją spotkać w maleńkiej miejscowości, którą znała jak własną kieszeń?  Nawet święta, choć Tysia bardzo je lubiła, straciły blask, odkąd obejrzała w telewizji świątecznie przystrojone warszawskie ulice. W jej miasteczku udekorowana była tylko jedna choinka na skwerku przy skrzyżowaniu głównych ulic. Lecz i tak nie żadnymi girlandami czy bombkami, a po prostu zwykłymi żarówkami pomalowanymi na różne kolory.

W tym roku wigilijna noc była wyjątkowo jasna. Tysia stała w oknie i przyglądała się znajomej okolicy. Było cicho i majestatycznie. Ziemia świeciła blaskiem skrzącego się śniegu, a bezchmurne niebo rozświetlał księżyc, tak wielki i pyzaty, że równie dobrze mógłby być srebrnym balonem na cienkiej nitce. Tysia zmrużyła oczy i wydało jej się nawet, że widzi tę nitkę i że przywiązana jest ona do dębu, który rósł tuż pod jej oknem. Gdy przetarła oczy nitka znikła, ale wtedy pojawiło się coś innego. Na samym czubku ostatniej gałęzi dębu siedział ptak i z głową złożoną na ramieniu kołysał się w rytm wiatru, który z lekka poruszał drzewem. Może nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że ptak bardziej przypominał śpiącą na siedząco wiewiórkę niż ptaka. I że nawet błyszczał w kolorze wiewiórki – jak złoto.

Tysia otworzyła okno i wychyliła się nieco, żeby dokładniej obejrzeć dziwaczne zwierzątko. Nagle, ni z tego, ni z owego drzewo zakołysało się jak statek i wiewiórka ześlizgnęła się z gałęzi. Tysia nadstawiła ręce i złapała ją dosłownie w ostatnim momencie.

— Co się dzieje?  Co się dzieje? – przemówiło przestraszone stworzenie mrugając zaspanymi oczami.

Dziewczynka delikatnie postawiła je na podłodze i ze zdziwienia aż otworzyła buzię. Stał przed nią nie ptak, nie złota wiewiórka, ale najprawdziwszy w świecie aniołek z bardzo rozczochraną czuprynką. Był wielkości pluszowego misia.

— Gdzie ja jestem? –aniołek zmrużył oczy, ściągnął brwi i rozglądał się nerwowo dookoła. – To chyba nie jest niebo.

— Nie, to mój pokój – powiedziała Tysia. – Spałeś na drzewie za oknem.  Gdybym cię nie złapała, wiatr strąciłby cię prosto w zaspę.

— Na jakim drzewie? W jaką zaspę? – zdumiał się aniołek. – Przysnąłem na chmurze.  Przecież pamiętam. Skończyliśmy z Mikołajem rozwożenie prezentów, pożegnaliśmy się koło Bieguna Północnego i poleciałem do domu. Po drodze  poczułem się strasznie zmęczony i postanowiłem odpocząć. O, na tej właśnie chmurze! – zakończył i znów mrużąc oczy wskazał ręką na białe gałęzie dębu.

Tysia zachichotała i pokręciła głową.

— To właśnie jest to drzewo – powiedziała, kucając naprzeciwko swego gościa.

Aniołek znów zmrużył oczy, lecz tym razem uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Ale masz piękne loki – gwizdnął z podziwem. – Jakie długie. Do samej ziemi. Byłby z ciebie pierwszorzędny anioł.

— Przecież ja mam proste włosy do ramion – odpowiedziała Tysia. –  Do ziemi to mam szlafrok. Granatowy. Wiesz, coś mi się zdaje, że ty nie najlepiej widzisz.  Mama też tak mrużyła oczy, aż lekarz powiedział, że powinna nosić okulary.

Usta aniołka w jednej chwili ściągnęły się w podkówkę i wydobyło się z nich smutne westchnienie.

— Tak – szepnął – zgadłaś. Ale błagam cię, nikomu nie mów! Wiesz, co się wtedy stanie? – w jego oczach pojawiły się malutkie złote łezki. – Nie będę mógł więcej pomagać Mikołajowi w przygotowaniach do świąt, ani jeździć z nim po świecie. Pozwolą mi co najwyżej śpiewać w chórze, w najlepszym wypadku co noc odwijać z kłębków włóczkę na sny. Ale już dziergać tych snów na drutach też mi nie pozwolą. Sama powiedz, co ja mam robić? – zakończył i pociągnął złotym nosem.

— Rzeczywiście, trudna sprawa — zgodziła się Tysia. – Tylko, że nie uda ci się tego ukrywać w nieskończoność. Mamie się nie udało. Karolinie, mojej przyjaciółce, też nie. Wydało się, gdy chciała czytać książkę do góry nogami. Ty też możesz kiedyś popełnić podobne głupstwo.

Usiedli oboje na dywanie i zaczęli się zastanawiać. Aniołek nadal pociągał nosem, ale Tysia już po chwili klasnęła w dłonie.

— Mam! Zaczekaj tu na mnie, a ja skoczę na strych! – rzuciła i wybiegła z pokoju.

Wróciła taszcząc przed sobą zakurzone pudło. Czegoś w nim przez chwilę szukała, wyjmowała ze środka klocki i grzechotki, aż wreszcie pokazała aniołkowi pluszowego niedźwiadka w ubranku i okularach.

— To moje stare zabawki. Tego misia tata wygrał kiedyś na zawodach wędkarskich. No i co o tym sądzisz?

Aniołek zmrużył oczy.

— Co o czym sądzę?

— No, o okularach. Chyba by na ciebie pasowały  – podpowiedziała dziewczynka i podsunęła aniołkowi niedźwiadka aż pod sam nos.

— Ja? W okularach? – przestraszył się aniołek. — To gorsze niż śpiewać w chórze! Gorsze niż odwijać kłębki! Jak ja się będę prezentował? A poza tym – zakończył już spokojniej – nam nie wolno przyjmować prezentów od ludzi.

Tysia jednak nie rezygnowała.

— A kto powiedział, że to jest prezent ode mnie?  To może być prezent — wskazała głową na pluszaka — od niego! Chyba nie masz nic przeciwko zabawkom? Pomyśl, jak się będziesz prezentował, gdy w końcu przestaniesz odróżniać sanki od renifera, a choinkę od kominka. No proszę cię, przymierz – zachęcała naburmuszonego aniołka — Jeśli ci się te okulary nie spodobają, to je zdejmiesz, a ja z powrotem odniosę je na strych.

Aniołek przez chwilę się dąsał, ale w końcu się poddał.

— W porządku. Przymierzam, ale od razu zdejmuję.  Żeby było jasne.

Tysia delikatnie włożyła mu na nos misiowe szkiełka w drucianych oprawkach. Skrzydlaty złotowłosek wyglądał w nich tak uroczo i dostojnie zarazem, że dziewczynka aż westchnęła z podziwu.

— No i jak? – zapytał aniołek.

— Otwórz oczy, to zobaczysz.

Aniołek podniósł powieki oczy i z wrażenia natychmiast je opuścił. Znów je uniósł i znów opuścił. Minęła dłuższa chwila, nim w końcu przestał mrugać i rozejrzał się po pokoju Tysi z niedowierzaniem.

— To … to nie do wiary! — wyszeptał zachwycony. —  Wszystko jest takie, takie … –szukał słów.

— Wyraźne?

— Właśnie! I takie piękne! Dziękuję ci! – aniołek zaczął latać po pokoju, jakby chciał się przyjrzeć wszystkiemu naraz i wszystko naraz zapamiętać.

W końcu podfrunął do okna.

– Cudownie, zupełnie jak w niebie! – zaśpiewał i … znieruchomiał. Coś sobie przypomniał. – Zaraz, przecież to właśnie dlatego twoje drzewo pomyliło mi się z chmurą — powiedział. — Mój wzrok nie miał tu nic do rzeczy. W wielkim mieście bez przerwy huczą autostrady, samoloty, fabryki. Z zamkniętymi oczami wiadomo, że droga do nieba jest w przeciwną stronę. A tutaj jest tak cicho i swojsko . Gwiazdy świecą tak jasno jak gdyby niebo wisiało tuż nad głową. Prawie można połaskotać księżyc za uchem.

Tysia podeszła okna i też przykleiła nos do szyby. Za białym dębem siedziały w białych czapkach krzaki bzu.  Za nimi dumnie wypinał pierś rząd białych żerdzi w płocie. Za płotem bielił się i skrzył dach domu sąsiadów, za nim między zaspami wiła się droga, a dalej, aż po horyzont rozpościerała się biała chusta pola, na której nie było ani jednego zagniecenia.

Po raz pierwszy od czasu wakacji Tysia pomyślała, że w tym krajobrazie jednak nie brakuje jej wieżowców ani neonów, ani skomplikowanej plątaniny ulic …

… i że w tym co mówią rodzice chyba jednak coś jest …

… i że proszę, w takim małym miasteczku, a przytrafiła jej się taka przygoda, tym bardziej niezwykła, że w dużym mieście byłaby zupełnie niemożliwa.  Sam aniołek tak powiedział …

Rano do pokoju na piętrze jak zwykle weszła mama, żeby obudzić córkę. Nie była zachwycona tym, co tam zastała.

— Tego tylko brakowało!– wołała już od progu. – Kto to widział, żeby otwierać okno w taki mróz?  I co tutaj robi to pudełko ze starymi zabawkami? Myślałam, że już się nie bawisz misiami – mama chodziła po pokoju robiąc ze wszystkim porządek. Nagle przystanęła i podniosła z podłogi małe, złote piórko.

— A to co? – spytała zaskoczona, lecz na jej twarzy nie było już zagniewania, tylko szeroki  uśmiech. —  Gdzieś już takie kiedyś widziałam. Dawno temu. To jakaś pamiątka?

— Taaaak – przytaknęła sennie Tysia – żebym nie zapomniała, że na prowincji też mogą się dziać całkiem ciekawe rzeczy.

W Noc Bożego Narodzenia

Na półce w pokoju rodziców stała drewniana lokomotywa. Mateusz przyglądał się jej wiele razy i nie mógł zrozumieć dlaczego trzymali w domu takie brzydactwo.  Obok książek w błyszczących okładkach i kolorowych dzbanuszków, które kolekcjonowała mama, lokomotywa wyglądała jak coś, co już dawno powinno się było znaleźć na śmietniku. Była krzywa, odrapana z kolorów i brakowało jej przedniego koła.  Kiedyś musiała mieć też złamany komin, bo widać było, że był przyklejony byle jak.

Gdy Mateusz był jeszcze małym chłopcem, tata dał mu raz lokomotywę do zabawy.  Mateusz rzucił nią o wtedy podłogę i kopnął aż na drugi koniec pokoju. Od tego czasu tata już nigdy nie pokazywał mu lokomotywy, a nawet przestawił ją na najwyższą półkę, jakby chciał się upewnić, że nikt jej więcej nie dotknie, a na pewno nie będzie jej kopał po podłodze.

— Kiedyś do niej dorośniesz – powiedział tylko i wcale się na Mateusza nie pogniewał.

Potem lokomotywa w ogóle znikła z widoku. Odsunęła się aż do ściany i ukryła się między stertami pudełek, w których mama trzymała ozdoby na choinkę. Mateusz widywał ją tylko w czasie świąt, gdy razem z tatą zdejmowali te pudełka z góry, a mama przecierała mokrą szmatką i zakurzoną półkę, i lokomotywę.

W tym roku choinka pojawiła się w domu dość późno, bo dopiero w wigilijne przedpołudnie i mama nie miała czasu na odkurzanie górnych półek. Musiała jeszcze zadzwonić do babci Jadwigi, wysłać tatę i malutką Agnieszkę po mleko, pokroić grzyby i zrobić mnóstwo innych rzeczy, o których Mateusz nie miał pojęcia, bo mama od rana powtarzała:

— Nie macie pojęcia, ile ja mam jeszcze do zrobienia!

Stanęło na tym, że choinkę ubierze Mateusz. I to w dodatku całkiem sam, chyba, że pomoże mu w tym chomik Łatek, od niedawna również członek rodziny.

Szło im znakomicie. Mateusz zręcznie nawigował między stertami ozdób na podłodze i ze zwykłego drzewka choinka szybko przemieniała się w zaczarowaną wieżę pełną błyszczących szyszek, ptaków i mikołajków. Przez kolorowe bombki jak przez zaczarowane okna można było do tej wieży zajrzeć, a jeżeli się popuściło wodze wyobraźni, to nawet i wejść do środka. W końcu pod ścianą stało już tylko jedno pudełko z łańcuchami i anielskimi włosami. Mateusz pamiętał, że mama zawsze zostawiała je na koniec.

Wtem przy pudełku coś zaszurało. Energiczny Łatek już siedział na łańcuchach i zabierał się do ich przegryzania.

— O nie, wyłaź stamtąd! – jęknął Mateusz, próbując złapać chomika.

Łatek wcale jednak nie miał ochoty porzucać swego nowego placu zabaw.  Przekopał się przez łańcuchy i bibułę, i zniknął na dnie pudełka.

— Sam tego chciałeś – powiedział Mateusz i wytrząchnął go, razem z ozdobami, na dywan.

Wypadły rulony i strzępki starych gazet, kilka cukierków w błyszczących papierkach, a w końcu i sam Łatek, który natychmiast czmychnął na drugą stronę pokoju. Trzymał w zębach jakąś zdobycz i najwyraźniej nie chciał, by mu ją odebrano.

— Stój! – krzyknął Mateusz i dosłownie w ostatniej chwili odebrał chomikowi plik małych fotografii przewiązanych zieloną tasiemką. Obrażony Łatek zniknął pod kanapą.

Do pokoju weszła mama z torbą mąki w ręku.

— Co się tutaj dzieje? – zapytała.

Mateusz pokazał jej czarno-białe zdjęcia.

— Tu jest taka sama lokomotywa jak ta u nas w domu  – powiedział. – To  nasza? Kim są ci ludzie?– zarzucił mamę pytaniami.

Mama milczała intensywnie wpatrując się w zdjęcia.

Na pierwszej fotografii, wsparty ręką o wysokie krzesło, stał staromodnie ubrany mężczyzna.  Obok na łóżku leżała jakaś kobieta i zawiniątko z maleńkim dzieckiem. Druga fotografia przedstawiała tę samą rodzinę i ten sam pokój, ale w otoczeniu trójki  starszych dzieci.  Każde miało w ręku jakąś zabawkę, zaś najmłodszy chłopiec trzymał przed sobą właśnie drewnianą lokomotywę. Na ostatniej fotografii kobieta i mężczyzna byli już trochę starsi i pozowali na tle prawdziwego, buchającego dymem parowozu.  Przed nimi kucnął kilkuletni chłopiec w krótkich spodniach na szelki.  U jego stóp na ziemi stała zabawkowa lokomotywa.

— To twój prapradziadek, praprababka i pradziadek – odezwał się z tyłu głos taty.  Nikt nie zauważył, że tata z Agnieszką już wrócili ze sklepu i też stali pochyleni nad zdjęciami.

— A ja przez tyle lat zastanawiałam się, co się z nimi stało!– przemówiła wzruszonym głosem mama. – Nie widziałam ich od naszego ślubu.

— A raczej pierwszych wspólnych świąt – poprawił ją tata. – Oglądaliśmy je wtedy po raz ostatni. Potem przepadły.

— Łatek je znalazł — powiedział Mateusz. – Były w tym pudle z łańcuchami. Chyba na samym dnie.

Łatek, jak gdyby rozumiejąc, że o nim mowa, wymaszerował spod kanapy i ponownie wskoczył do pudełka.  Ktoś zastukał do drzwi. Agnieszka się rozpłakała, więc mama zabrała ją do sypialni, a tata wyszedł do przedpokoju. Wyglądało na to, że dzisiaj nie będzie się już można dowiedzieć niczego o tajemniczych zdjęciach i jeszcze bardziej tajemniczej lokomotywie. Mateusz przeniósł Łatka do jego rezydencji w słoiku i zaczął sprzątać puste pudełka po bombkach. Po chwili na ramieniu poczuł jednak dłoń taty.

— Chodź — powiedział tata, ogarniając go ramieniem. – Opowiem ci jak to dokładnie było z tą nocą wigilijną.

Twój prapradziadek Józef był pracowitym, ale bardzo ubogim człowiekiem.  W  poszukiwaniu szczęścia i swego miejsca na ziemi już jako młody chłopiec opuścił rodzinną wieś i przeniósł się do wielkiego, obcego miasta. Jak wielu mu podobnych młodych ludzi bez szkoły imał się różnych zajęć: był pomocnikiem szklarza, roznosił gazety, pracował u szewca, czyścił ludziom buty na ulicy i chyba nawet ciągał ryksze, w które wprzęgał się zamiast konia.  Po kilku latach takiej pracy zrozumiał, że aby poprawić swój los powinien się nauczyć pisać i czytać. I nauczył się, studiując wieczorami znalezione na ulicy gazety oraz pisząc kredą po chodnikach.  W dniu dwudziestych piątych urodzin spełniło się jego pierwsze marzenie — dostał posadę konduktora w podmiejskiej kolejce kursującej między Warszawą a Wilanowem. Niedługo potem spełniło się i drugie marzenie.  Właśnie w tej kolejce którejś słonecznej letniej niedzieli poznał swą przyszłą żonę, Marię, która wraz z kuzynkami jechała za miasto na piknik.  Młodzi zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia i mimo początkowych oporów ze strony rodziców Marii, dwa lata później się pobrali. Józef nadal pracował jako konduktor.  Nie była to zła posada, lecz Józef był ambitny i marzył o tym, by zostać zawiadowcą stacji. W tym celu zapisał się na nawet do wieczorowej szkoły i na specjalne kursy. Nie wiadomo, czy to los się do niego uśmiechnął, czy to przełożeni wyczytali coś w jego myślach, bo któregoś roku na dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia Józef został nieoczekiwanie wezwany do kierownika podmiejskiej kolejki.

— Mam dla ciebie coś, co powinno cię ucieszyć – powiedział kierownik podkręcając wąsa. – Posadę zawiadowcy stacji.  Ale decyzję musisz podjąć od razu, bo ta stacja położona jest o 300 kilometrów stąd, a nowy zawiadowca musi się tam stawić nie później niż pierwszego dnia świąt.

Świat zawirował Józefowi przed oczami, ze szczęścia i z niepokoju jednocześnie.  Praprababka Maria miała niedługo urodzić dziecko i wyprawa w tak daleką podróż na pewno nie była najlepszym pomysłem.  Z drugiej jednak strony, Józef doskonale wiedział, że czasy były nad wyraz ciężkie i ludzie częściej tracili pracę niż ją zyskiwali.  Podobna okazja mogła się długo nie powtórzyć. Zgodził się więc prawie bez namysłu.

Wieczorem wraz z Marią spakowali swój dobytek w kilka walizek i kufrów, i nazajutrz w Wigilię wsiedli w pierwszy pociąg relacji Warszawa-Wilno.

Dzień był śnieżny i mroźny. Pociąg toczył się po szynach z trzaskiem, jakby i one zrobione były z lodu i skrzypiały pod naciskiem metalowych kół. Na dworze prawie przez cały dzień było ciemno, a po południu rozszalała się taka zamieć, że z okna wagonu widać było już tylko szare kłęby przemieszczającego się śniegu. Mróz zaczął malować na szybie fantazyjne wzorki.

Do końca podróży zostało już niewiele stacji, gdy nagle Maria poczuła się bardzo źle. Nie można było zwlekać, należało natychmiast wysiąść i znaleźć lekarza. Ale jak znaleźć lekarza w obcym mieście, w dodatku w tę jedną jedyną noc w roku, którą również lekarz woli spędzić we własnym domu w otoczeniu najbliższych?

Ktoś jednak nad nimi czuwał, nad prapradziadkiem Józefem, Marią i ich rodzącym się dzieckiem. Niedaleko stacji stała samotna bryczka, a na koźle siedział poczciwy woźnica, który, gdy tylko dowiedział się co się dzieje, zabrał Marię i Józefa do swego własnego domu.  To tam na kilka chwil przed północą urodził się pradziadek Gabriel.  Józef i Maria nazwali go tak na cześć Anioła Stróża, który niewątpliwie pomógł im tej nocy.

— A lokomotywa, tato? – zapytał Mateusz, bo tata przerwał swoją opowieść i przez dłuższą chwilę siedział w zamyśleniu.

— No właśnie — uśmiechnął się tata i wyszedł z pokoju.

Wrócił z lokomotywą w ręku. Była tak zakurzona, że gdy tata przetarł jej bok mankietem od koszuli, na koszuli pozostał szary ślad.

— Tę lokomotywę Gabriel dostał od najmłodszego synka woźnicy, Piotrusia. Gdy następnego ranka dzieci woźnicy dowiedziały się o narodzinach Gabriela przybiegły do sypialni, w której odpoczywali goście i choć nikt z nikim się nie umawiał, każde z nich przyniosło nowonarodzonemu jakiś zabawkę.  Chciały, by chłopczyk miał po nich pamiątkę i nie wyruszał do swego nowego domu z pustymi rączkami.

— To są te dzieci? – zapytał, a raczej stwierdził Mateusz wyciągając na wierzch grupowe zdjęcie obu rodzin.

— Aha – kiwnął głową tata. –Wiele lat później Piotruś i Gabriel ponownie się spotkali i zaprzyjaźnili na dobre, choć okoliczności nie były już takie radosne, bo trwała wojna.

Tata znów przerwał i podparł głowę dłonią.  Mateusz wyjął mu z rąk lokomotywę i przyglądał się jej teraz, jak gdyby widział ją po raz pierwszy w życiu. Bez trudu wyobraził sobie jak musiała wyglądać wtedy, gdy Piotruś kładł ją na łóżku obok śpiącego Gabriela: jasny, pomarańczowy komin, zielone okno maszynisty i czerwone koła z czarnymi obwódkami.

— I co było dalej? – zapytał, bo przecież historii najwyraźniej brakowało zakończenia.

— O, dalej, to już było prosto – uśmiechnął się tata. – Pierwszego dnia świąt Józef ponownie wsiadł w pociąg relacji Warszawa-Wilno, a następnego ranka rozpoczął pracę jako zawiadowca stacji w Grodnie.  Maria i Gabriel dołączyli do niego po dwóch tygodniach. W któreś Boże Narodzenie pradziadek Gabriel podarował swoją ulubioną zabawkę najstarszej córce Jadwidze, a gdy ja pojawiłem się na świecie, babcia Jadwiga przekazała ją mnie.

— Rzeczywiście, proste – zgodził się Mateusz i popatrzył na tatę z podziwem.

Wieczorem cała rodzina zebrała się przy świątecznym stole.  Babcia Jadwiga wstała, by rozpocząć ceremonię przełamywania się opłatkiem. Ale zamiast na opłatku jej wzrok zatrzymał się na małym stoliku obok choinki, na którym stała wykonana przez Mateusza Betlejemska Szopka z plasteliny.

— A to co? – zdziwiła się babcia poprawiając okulary i odchodząc od stołu.

— Szopka, babciu – odrzekł Mateusz.

— Szopkę widzę, ale co tutaj robi to brzydactwo? – zapytała babcia biorąc do ręki drewnianą lokomotywę.

— Tylko nie brzydactwo! – zaprotestował Mateusz. — To jest najważniejsza rzecz w tym domu i od dzisiaj należy o mnie – dodał z taką dumą, aż gwiazda, która świeciła nad ich oknem zamrugała i zaczęła świecić jeszcze jaśniej.

Latające paputki

W połowie grudnia we wszystkich królestwach Baśniolandii jak co roku rozpoczęły się przygotowania do świąt Bożego Narodzenia.  W krainie Troliloli też, więc następca tronu, królewicz Trolilolek z zapałem przystąpił do robienia choinkowych ozdób. Jak każdy Trolilol był bardzo sumienny i pracowity, więc już pierwszego dnia zdążył zużyć dwieście rolek kolorowej bibuły, kosz wydmuszek oraz cztery kilogramy kleju. Przymocowywał guzik do płaszcza wycinankowego czarodzieja, gdy drzwi od jego komnaty rozwarły się z hukiem i wbiegła przez nie królewna Trolilusia, jego młodsza siostra.

— Musisz za mnie napisać list do Mikołaja, bo już wiem, co chcę dostać na Gwiazdkę! – piszczała radośnie Trolilusia, wymachując wielką pergaminową kartką i jeszcze większym piórem do pisania.

— Tylko, żeby to nie było nic z zakazanej kategorii, bo nie mam zamiaru marnować mojego cennego czasu. Pamiętaj, że zawsze należy się zastanowić czy Mikołaj rzeczywiście może ci podarować to, o czym marzysz – pouczył ją brat.

Trolilusia spojrzała na niego z oburzeniem.

— Nieprawda! – zawołała. – święty Mikołaj spełnia każde życzenie!

— Cha-cha! – złapał się za brzuch Trolilolek. – To pomyśl w takim razie, co by było, gdyby ktoś zażyczył sobie na przykład wycieczkę do fabryki zabawek? Przecież wiesz, że oprócz świętego Mikołaja mają tam wstęp tylko elfy, anioły i krasnoludki. Nawet reniferom zamyka się drzwi przed nosem. I nagle ktoś obcy miałby poznać wszystkie skrywane tam tajemnice?

Trolilusia zmarszczyła brwi i nadęła policzki — znak, że się nad czymś mocno zastanawiała.

— Nie wierzę – powiedziała w końcu. – Dlaczego ktoś chciałby jechać do fabryki zabawek, skoro wiadomo, że to święty Mikołaj przyjedzie do niego, a w dodatku z wymarzonym prezentem?

Trolilolek popatrzył na nią z politowaniem i machnął zrezygnowany ręką.

— Może jak podrośniesz i pójdziesz do szkoły, to coś zrozumiesz – stwierdził z przekąsem. — Ale – dodał jakby od niechcenia — jeśli chcesz, mogę ci to udowodnić już teraz.

Oczy Trolilusi zrobiły się trzy razy większe.

— Tak? A jak?

— Bardzo prosto. Ja też napiszę list do świętego Mikołaja i poproszę go właśnie o to, czego on mi na pewno nie podaruje.

— A o co go poprosisz? – dopytywała się królewna.

— Powiem ci, gdy tego nie dostanę – uciął Trolilolek.

Wyjął z rąk siostry kartkę i pióro, i zabrał się do pisania. Trolilusia zaglądała mu to przez jedno, to przez drugie ramię, ale że nie umiała jeszcze czytać niczego się nie dowiedziała.

— Nie zapomnij, żeby mój Miś Samomarsz miał złote uszy i prawdziwe, bijące serduszko – przypominała bratu co pięć sekund.

— Dobrze, dobrze – opędzał się od niej Trolilolek. – Ale lepiej by było, żebyś sobie poszła, bo jak mi tak trąbisz nad uchem, to wcale nie mogę się skupić.

Trolilusia wyszła obrażona z komnaty. Trolilolek dokończył pisanie listów i życie w zamku potoczyło się dalej swoim tradycyjnym, przedświątecznym trybem.

Nadszedł wigilijny wieczór. Przy stole w zamkowej jadalni zebrała się cała królewska rodzina:  król Trolilojzy, królowa Trolilunda, Trolilolek, Trolilusia oraz parę tysięcy służby i dworzan, gdyż w Trolilandii rodzinne święta obchodzono nadzwyczaj rodzinnie. Po kilku toastach oraz przełamaniu się opłatkiem wszyscy przystąpili do konsumowania wigilijnych smakowitości.

Tylko królewskie rodzeństwo nie przejawiało zainteresowania stołem i raz po raz tęsknie spoglądało w kierunku na wpół otwartych drzwi do Sali Niespodzianek. Tam, wysoka aż do sufitu stała choinka, a pod nią już pewnie leżały prezenty, bo święty Mikołaj zawsze przynosił je w czasie kolacji.

Gdy z talerzy znikło ostatnie danie, król Trolilojzy w końcu dał znak, że pora przenieść się do Sali Niespodzianek.  Dzieciom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.

— Miś Samomarsz! – wołała uradowana Trolilusia, wyjmując z niebieskiego pudełka dużą, pluszową maskotkę. – Ze złotymi uszami i bijącym serduszkiem!– szeptała i całowała zabawkę w czarny, skórzany nosek.

Trolilek rozpromienił się na widok nowej peleryny niewidki oraz akwarium z mówiącymi rybkami. Ściągał właśnie z choinki czekoladowego smoka, gdy spostrzegł, że już nie na podłodze, ale ukryty między gałązkami drzewka, leżał jeszcze jeden prezent podpisany jego imieniem. Był to złoty worek przewiązany czerwoną wstążką i zawierający parę ciepłych bamboszy. Na podeszwie każdego z nich widniał napis: „Latające paputki”.

— Poprosiłeś świętego Mikołaja o kapcie? – zachichotała Trolilusia. – To jest ten prezent, którego miałeś nie dostać? – prawie rozpłakała się ze śmiechu.

Trolilolek popatrzył na nią ze zniecierpliwieniem.

— Jak zwykle nic nie rozumiesz. To są latające kapcie, które mogą mnie zabrać do fabryki zabawek.

— Aaaa….– przypomniała sobie Trolilusia. Jej uwaga szybko jednak przeniosła się na coś innego. – A będzie ci potrzebny ten mieszek? – spytała, wskazując na złoty worek. — Bo mnie by się strasznie, strasznie przydał na koraliki i pierścionki!

Trolilolek przewrócił wymownie oczami, oddał siostrze worek i wspiął się na place, by zdjąć z choinki marcepanowego rycerza.

— Zaczekaj, tam w środku coś jeszcze jest – zawołała po chwili  Trolilusia. — Jakaś złota karteczka!

Ale brata już przy niej nie było. Z naręczem słodyczy i komiksem pt. „Opowieści ze świata ludzi”, siedział przy kominku w swojej komnacie i z wypiekami na twarzy pochłaniał nową lekturę. Tym razem to Trolilusia przewróciła oczami i westchnęła. Dosiadła konika na biegunach, wzięła na kolana Samomarsza i szepnęła mu do ucha:

— Widzisz? Miałam rację. W święta Bożego Narodzenia dzieci zawsze mają rację!

Późnym wieczorem, porządkując Salę Niespodzianek, jeden z lokai znalazł pod krzesłem zdeptaną, złotą karteczkę. Białym atramentem ktoś wypisał na niej równiutkim pismem: „Latające paputki.  Polecą wszędzie oprócz Bieguna Północnego.  Reklamacji nie uwzględnia się”.

Telefon do Mikołaja

I.

Za siedmioma górami i siedmioma lasami było sobie nieduże miasteczko. Posiadało wiele ciekawych rzeczy wartych opisania, lecz najważniejsze było w nim bez wątpienia to, że mieszkała tam Agatka.

Agatka miała siedem lat, warkoczyki i była w bardzo złym humorze.

— Nie będę sprzątała, no bo nie! – mówiła mamie, gdy po kolacji mama prosiła ją o zebranie klocków z dywanu.

— Nie mam najmniejszego zamiaru! – odburkiwała tacie, gdy tata prosił ją o pomoc w rozpakowywaniu zakupów.

A nawet potrafiła się wyrażać całkiem brzydko, jak na przykład wtedy, gdy przychodziła babcia i chciała, żeby Agatka powycierała zmyte naczynia.

— Wcale nie jestem dużą dziewczynką, nie mam żadnego obowiązku i prędzej mi kaktus wyrośnie! – krzyczała w stronę kuchni, po czym zamykała się w swoim pokoju i rzucała po ścianie pluszowymi zabawkami.

Rodzina nie ukrywała, że była z Agatki coraz mniej zadowolona.

Najgorsze przyszło po wywiadówce.

— Agatko – powiedziała mama po powrocie smutnym, lecz stanowczym głosem. – Nie rozumiem, jak taka inteligentna i rozsądna dziewczynka mogła w tak krótkim czasie nazbierać aż tyle dwójek i uwag w dzienniczku? Myślałam, że będę z ciebie miała większą pociechę. Wygląda jednak na to, że postanowiłaś robić wszystko na przekór i nie widzę innego wyjścia niż … – mama zawahała się przez chwilę i ciężko westchnęła – … niż nie dzwonić w tym roku do świętego Mikołaja i nie prosić go o prezent dla ciebie. Chyba, że się, córeczko, poprawisz – zakończyła mama jeszcze ciężej wzdychając. I wyszła do kuchni.

Agatka nie wiedziała co o tym myśleć. Mama… chyba żartowała? Pewnie, że żartowała. Zaraz wróci i powie, że tak jej się tylko wyrwało, ze zmęczenia albo z niewyspania.

Agatka wpatrywała się w drzwi i czekała. Za ścianą w tym czasie rozległ się grymaśny płacz Weroniki.

Weronika! No oczywiście!  Znowu ta Weronika! – w Agatce wszystko się zagotowało.

Ten wstrętny dzieciak! Ta płaksa! Tyle już jej zabrała, a teraz…

Agatka ze złości kopnęła szmacianą Zuźkę i uderzyła pięścią w łóżko.

telefon 1

Najgorsze przyszło po wywiadówce.

— Agatko – powiedziała mama po powrocie smutnym, lecz stanowczym głosem. – Nie rozumiem, jak taka inteligentna i rozsądna dziewczynka mogła w tak krótkim czasie nazbierać aż tyle dwójek i uwag w dzienniczku? Myślałam, że będę z ciebie miała większą pociechę. Wygląda jednak na to, że postanowiłaś robić wszystko na przekór i nie widzę innego wyjścia niż … – mama zawahała się przez chwilę i ciężko westchnęła – … niż nie dzwonić w tym roku do świętego Mikołaja i nie prosić go o prezent dla ciebie. Chyba, że się, córeczko, poprawisz – zakończyła mama jeszcze ciężej wzdychając. I wyszła do kuchni.

Agatka nie wiedziała co o tym myśleć. Mama… chyba żartowała? Pewnie, że żartowała. Zaraz wróci i powie, że tak jej się tylko wyrwało, ze zmęczenia albo z niewyspania.

Agatka wpatrywała się w drzwi i czekała. Za ścianą w tym czasie rozległ się grymaśny płacz Weroniki.

Weronika! No oczywiście!  Znowu ta Weronika! – w Agatce wszystko się zagotowało.

Ten wstrętny dzieciak! Ta płaksa! Tyle już jej zabrała, a teraz…

Agatka ze złości kopnęła szmacianą Zuźkę i uderzyła pięścią w łóżko.

A właśnie, że nie! Agatka nie pozwoli, żeby ta głupia Weronika zabrała jej również prezent od Mikołaja! Jeżeli mama nie chce do Mikołaja zadzwonić to Agatka… Agatka zrobi to sama!

Tak jest! Że też od razu na to nie wpadła. Wystarczy przecież, że zmieni głos, na przykład owinie słuchawkę ręcznikiem i sama zamówi sobie prezent. Taki, że mamie, tacie, babci, i tej nieznośnej Weronice oczy wyjdą z orbit po prostu!

Mama wciąż uciszała Weronikę. Agatka na palcach zakradła się do stolika, gdzie stał telefon i ostrożnie zdjęła z niego książkę telefoniczną. Równie cicho, wycofała się z nią do swojego pokoju.

A właśnie, że nie! Agatka nie pozwoli, żeby ta głupia Weronika zabrała jej również prezent od Mikołaja! Jeżeli mama nie chce do Mikołaja zadzwonić to Agatka… Agatka zrobi to sama!

Tak jest! Że też od razu na to nie wpadła. Wystarczy przecież, że zmieni głos, na przykład owinie słuchawkę ręcznikiem i sama zamówi sobie prezent. Taki, że mamie, tacie, babci, i tej nieznośnej Weronice oczy wyjdą z orbit po prostu!

Mama wciąż uciszała Weronikę. Agatka na palcach zakradła się do stolika, gdzie stał telefon i ostrożnie zdjęła z niego książkę telefoniczną. Równie cicho, wycofała się z nią do swojego pokoju.

telefon 2

I proszę! Instynkt podpowiedział jej wyśmienicie: strona 203, stało czarno na białym: Święty Mikołaj, ulica Kościuszki 13 m. 2. Telefon 555-3390. Trzeba tylko było poczekać do następnego dnia, gdy mama wyjdzie z Weroniką po południu na spacer.

II.

Lekcje ciągnęły się w nieskończoność, Agatka ledwie na nich wysiedziała. Pani znowu wpisała jej dzisiaj uwagę do dzienniczka, ale kto by się tym przejmował. Tyle było do przemyślenia!

Agatka zastanawiała się, o co poprosi świętego Mikołaja, gdy już się z nim połączy. Żeby niczego nie zapomnieć sporządziła sobie na marginesie książki od przyrody listę życzeń.

Na pierwszym miejscu znalazł się oczywiście nowy rower —  srebrny, z podwójnym hamowaniem i światłami odblaskowymi. Do tego srebrny kask, też z odblaskami i rękawice, takie jakie widziała w telewizji u Lance’a Armstronga, który był mistrzem świata w wyścigach Tour de France. Dalej teleskop, przez który można oglądać gwiazdy i całe galaktyki, nową rybkę do akwarium i trampolinę. No i może jeszcze czapkę, taką jak ma Paulina, ze śmiesznymi rożkami zwisającymi na boki i zakończonymi małymi dzwoneczkami. Tu jednak lista się kończyła, bo właśnie wtedy przy ławce zatrzymała się pani i wpisała tę swoją uwagę.

Mama znowu zapyta dlaczego… Tata spojrzy z wyrzutem… Powiedzą babci…

Życie jest ciężkie, pomyślała Agatka ubierając kurtkę i buty. Schowała dzienniczek za kaloryferem w szkolnej szatni i popędziła do domu.

Gdy za mamą i Weroniką zatrzasnęły się drzwi, rzuciła się do telefonu. Z emocji aż zaschło w gardle.

Biiiip…odezwało się słuchawce. Biiiip. Nie ma takiego numeru.  Nie ma takiego…

Agatka jeszcze raz sprawdził książkę telefoniczną. Niestety, kolejne próby w liczbie dwudziestu siedmiu przyniosły dokładnie ten sam rezultat.

Metaliczny głos informował ją, że nie było takiego numeru.

Co robić, zastanawiała się Agatka. Srebrny rower i teleskop kołysały się nad jej głową tak nisko, że wydawało się, iż wystarczy tylko sięgnąć po nie ręką.

Było tylko jedno wyjście. Agatka schwyciła kurtkę i wybiegła z domu.

*  *  *

          Jeżeli dobrze zapamiętała, ulica Kościuszki znajdowała się po drugiej stronie miasta, koło kina. Trochę daleko i trzeba było dojechać tam autobusem, ale Agatka doskonale poradziła sobie z podróżą. Kupiła bilet za drobne, które mama dawała jej na pączka w szkolnym sklepiku, a przez całą drogę uważnie obserwowała migający świat za oknem, żeby nie przegapić przystanku.

telefon 3

Drzwi mieszkania nr 2 w starej kamienicy przy ulicy Kościuszki były szerokie, rzeźbione i posiadały staromodną mosiężną klamkę.

Agatka natychmiast nacisnęła dzwonek i … natychmiast tego pożałowała. Chyba to prawda, że była w gorącej wodzie kąpana, jak mówiła o niej babcia. Nagle uświadomiła sobie kilka rzeczy, o których zapomniała pomyśleć.

Po pierwsze, Święty Mikołaj to była jednak całkiem obca jej osoba. Jakby na to nie patrzeć, znała go jedynie z książek i z telewizji. Nie słyszała o nikim, kto by się podawał za jego osobistego znajomego!

A po drugie było wielce prawdopodobne, że Mikołaj i tak o wszystkim wie! O tym, że rzucała Zuźką o ścianę i co zrobiła dzisiaj z dzienniczkiem.

Co będzie, jeżeli tak jak mama, tata i reszta świata, Mikołaj też uzna, że Agatka naprawdę nie zasłużyła w tym roku na prezent? Taki wstyd! Babcia nie raz powtarzała, że Mikołaj doskonale się orientuje, które dzieci były grzeczne, a którym należy się jedynie kartka z upomnieniem, by poprawiły zachowanie i maniery.

Po plecach Agatki przebiegł dreszcz grozy. Oczami wyobraźni już widziała jak drzwi się otwierają, a stojący w nich, olbrzymi Mikołaj tak energicznie grozi jej palcem, aż czerwona czapka z pomponem podskakuje na burzy jego siwych loków.

telefon 4

Zrobiło jej się mokro w oczach i miała ochotę na ucieczkę, ale pech chciał, że dokładnie w tej chwili rzeźbione drzwi skrzypnęły.

— Słucham? – pojawił się w nich niewysoki starszy pan w kraciastej koszuli i czerwonym szaliku zakręconym wokół szyi.

Agatka miała w głowie mętlik, w sercu żal i zrobiło jej się wszystko jedno.

— Bo to jest niesprawiedliwe, ja powinnam dostać prezent, ja przecież się wcale nie zmieniłam, ja chcę być grzeczna i chcę słuchać rodziców i wcale nie chcę zbierać tych uwag w dzienniczku! –  wyrzucała z siebie słowa niczym karabin maszynowy, solidnie pociągając przy tym nosem. — Ale mnie nikt nie kocha, nikt na mnie nie zwraca uwagi! Liczy się tylko ona, Weronika. Wszyscy się zachwycają, jaka jest śliczna i wspaniała, nawet gdy płacze lub zrobi śmierdzącą kupę w pieluchę. Jak narysowałam wczoraj ogródek to mama ledwie na niego spojrzała.  Kiedyś każdy obrazek wieszała na lodówce!

Starszy pan podniósł brwi i wyglądał na mocno zdziwionego.

— Dziecko – przerwał jej w końcu. – O czym ty mówisz?

— Święty Mikołaj? – Agatka wytarła nos w rękaw kurtki.

— Tak, Mikołaj Święty. Ale co z tego?

— No … — Agatka już po raz drugi wytarła nos w rękaw. — Ja przyszłam wszystko wytłumaczyć. Ja zasługuję na prezent, ja naprawdę. Pan mnie musi wysłuchać! Można wejść?

Starszy pan znów uniósł do góry brwi, ale tym razem uczynił zapraszający gest do środka.

— Oczywiście, wejdź, ważnych spraw nie omawia się na klatce schodowej.

Kilka minut później siedzieli w pluszowych fotelach i pili gorące kakao, które podała im miła siwowłosa pani w okularach krzątająca się po domu.

Agatka uważnie rozglądała się po mieszkaniu, lecz, prawdę mówiąc, była rozczarowana. Na wieszaku w przedpokoju zamiast czerwonego płaszcza wisiała zwykła popielata kurtka, a zamiast czapki z pomponem zielony, męski kapelusz. Nigdzie też nie widziała śladów przygotowań do świąt. Na ilustracjach w książkach po domu świętego Mikołaja biegały skrzaty, piętrzyły się góry prezentów, które miały być zapakowane w kolorowe papiery i pudełka, jednym słowem — panował niezły bałagan. W tym mieszkaniu porządek był idealny i nawet zapachy się nie zgadzały. Zamiast słodkich woni cynamonu i ciastek z kuchni roznosił się znajomy aromat pomidorowej. Agatka poznałaby go na końcu świata, to była jej ulubiona potrawa.

telefon 5

Nad talerzem zupy, która smakowała jeszcze lepiej niż pachniała, Agatka opowiedziała gospodarzom o swoim zmartwieniu.

— Całkowicie się z tobą zgadzam! – powiedział starszy pan, gdy skończyła. — Wszystkiemu winna jest Weronika. Co za wstrętne dziecko! Powinna się co najmniej  sama myć. Mama z tatą mogliby wtedy oglądać razem z tobą bajki w telewizji.

— To niemożliwe – westchnęła Agatka. – Ona nie umie jeszcze siedzieć, ani trzymać w ręki myjki.

— W takim razie niech chociaż sama je! – wykrzyknęła z kolei starsza pani. — Mówiłaś, że gdy karmią ją rodzice zajmuje im to stanowczo za dużo czasu.

Agatka pokręciła głową.

— Też niemożliwe. Ona nie umie trzymać łyżeczki. Właściwie to umie tylko pić mleko. No a potem trzeba ją jeszcze ponosić, żeby się jej odbiło, inaczej może ją rozboleć brzuszek – wyjaśniła.

— No to niech sama wychodzi na spacery. To co najmniej godzina lud dwie dziennie więcej na to, by rodzice grali z tobą w grzybki i czytali ci książki – zawołał starszy pan.

Agatka popatrzyła na niego z rozczarowaniem.

— Przecież mówię.  Ona jeszcze nic nie umie. Jest taka malutka i niezaradna. Gdy się ją zostawi samą od razu zaczyna płakać.

— Hm, to faktycznie, znalazłaś się w kiepskim położeniu. Też bym się zbuntował, zbierał w szkole dwójki i brzydko zachowywał w domu – mówił z przejęciem starszy pan. – żeby nikt nie miał wątpliwości, jaka ta moja młodsza siostra jest okropna i jak jej nie cierpię!

— Nie, dlaczego… – Agatka poczuła, że jednak wcale nie chce, żeby ktokolwiek tak się o jej młodszej siostrze wyrażał. – Weronika nie jest taka okropna. Właściwie jest całkiem miła. Niedawno zaczęła się do mnie uśmiechać. Jest tylko jeszcze strasznie, strasznie malutka i mama z tatą mają z nią dużo roboty…

— Ale przez to, że są tak zajęci zapominają o tobie! – nie ustępował starszy pan. – A przy tym uważają, że jesteś wystarczająco duża i mądra, by to zrozumieć. Siedmioletnia dziewczynka wystarczająco duża i mądra, he-he! – Starszy pan nagle zaczął się śmiać.

Agatka poczuła się naprawdę obrażona.

— Jestem duża! – krzyknęła podnosząc się z krzesła. – Potrafię jeździć na rowerze, pływać i jak zechcę mogę mieć w szkole same szóstki.

— Tak? – starszy pan pogładził swoją siwą brodę. – To dlaczego tego nie zrobisz?

— Bo…bo… — Agatka nabrała powietrza i już miała odpowiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle.

Przypomniała sobie maleńkie rączki Weroniki, zmartwione oczy taty, babcię z okularami zsuniętymi na brzeg nosa i panią w szkole kiwającą nad nią smutno głową. A ona stała naprzeciwko nich wszystkich z zaciśniętymi ustami, zmarszczonym ze złości nosem i specjalnie tupała nogami tak głośno, by mama, która mówiła, że się na chwilę położy, na pewno nie mogła zasnąć.

Jeżeli tatę i panią w szkole naprawdę martwiły jej złe stopnie? Babci naprawdę przydałaby się pomoc przy wycieraniu talerzy, a mamę naprawdę bolała głowa z niewyspania? Agatka budziła się czasami w środku nocy i wtedy słyszała wyraźnie, jak mama chodzi po sąsiednim pokoju i bez końcu nuci płaczącej Weronice ciche melodie.

Agatka poczuła wstyd i bardzo zapiekły ją uszy.  Musiała je natychmiast schłodzić zimną wodą, w przeciwnym razie, już to widziała, za chwilę będzie wyglądać jak pawian.

Zerwała się i pobiegła do łazienki. Prawie nacisnęła klamkę, gdy wtem usłyszała cieniutki jak dzwonek śmiech. Obejrzała się za siebie.  Głosik nie dochodził jednak z kuchni, ani z pokoju.  Wydobywał się ze staroświeckiej (jak większość rzeczy w tym mieszkaniu) szafy, która stała tuż obok.

telefon 6

Agatka dyskretnie zajrzała do środka i … oniemiała.

Zamiast palt i butów zobaczyła przed sobą ośnieżone choinki, renifera z dzwonkiem na szyi i gromadkę wesołych skrzatów z sankami, na których piętrzyły się góry prezentów.

— Coś pomyliłaś, kochanie – w tej samej chwili rozległ się za nią głos starszej pani.  Delikatne dłonie lekko pociągnęły ją za ramiona i popchnęły w kierunku łazienki. Oczom Agatki ukazało się niewielkie, schludne wnętrze o ciemnozielonych ścianach, czerwonej wannie i srebrnym zlewie z dwoma złotymi kranikami.

Wszystko stało się tak błyskawicznie, że Agatka nie miała pojęcia, czy faktycznie coś zobaczyła, czy ze zmęczenia i emocji po prostu coś się jej przywidziało.

— Odwieziemy ją do domu. Proszę się nie martwić. Tak, tak, wiem.  Srebrny rower i lunetę. Wszystko w porządku – przez szum wody usłyszała dzwonek telefonu i głos starszego pana.

A potem…

Potem nagle poczuła się bardzo senna. Miała głowę zrobioną z żelaza i poruszała się w zwolnionym tempie, jak sportowcy w telewizji, gdy kamera powtarza moment ich finiszu na mecie lub przelatywania nad poprzeczką w czasie skoków wzwyż. Tylko, że Agatce wydawało się przy tym, iż mknie przez ośnieżony las, słyszy głos dzwonka dyndającego

na szyi renifera, a wokół niej tańczą i śpiewają wesołe skrzaty w spiczastych czapeczkach i czerwonych trzewikach. Było to tym dziwniejsze, że grudzień mieli w tym roku wyjątkowo ciepły, tak mówili dorośli, i kiedy jechała autobusem na ulicę Kościuszki nic nie zapowiadało opadów deszczu, a co dopiero śniegu.

telefon 7

III.

— Jak podrośniesz to nauczę cię jeździć na rowerze. Ja, nikt inny, pamiętaj – powiedziała Agatka.

Mama trzymała na rękach malutką Weronikę, a Agatka z dumą pokazywała jej swój nowy, srebrny rower, który znalazła pod choinką.

 

 

 

 

Furminka i Furfinek


Żyli sobie kiedyś Furminka i Furfinek.

Furminka wyglądała tak:

furm wizyta-001
a Furfinek tak:

furfinek-001

Domek Furminki wyglądał tak:

furm domek-001
a domek Furfinka wyglądał tak:

furf domek-001

Można powiedzieć, że różnili się między sobą wszystkim. A jednak lubili się bardzo i żyć bez siebie nie mogli.
W wigilię Bożego Narodzenia, gdy Furminka gotowała wigilijny barszczyk, przyszedł do niej Furfinek. Miał smutną minę.
— Święta Bożego Narodzenia nie przyjdą do mnie w tym roku – powiedział.
— Dlaczego tak myślisz? – zdziwiła się Furminka.
— Bo do nikogo nie wysłałem świątecznych kartek, nie sprzątnąłem domku i zapomniałem o liście do Mikołaja. Na pewno nie dostanę od niego żadnego prezentu.
Furminka uśmiechnęła się tajemniczo.
— To się jeszcze okaże.
Przyniosła z kuchni barszczyk i zaprosiła Furfinka do stołu.

furm furf wigilia-001

Po kolacji śpiewali razem kolędy, czytali bajki przy kominku i grali w czarnego Forfusia. Spędzili razem
bardzo przyjemny wieczór.

forfus-001
Następnego ranka Furminka poszła odwiedzić Furfinka.

Siedział koło choinki i bawił się wspaniałą, drewnianą kolejką.

furf kolejka-001
— Widzę, że był u ciebie Mikołaj – powiedziała.
— Był! Miałaś rację! – Policzki Furfinka aż były różowe z radości. – Lecz skąd wiedziałaś, że święta przychodzą nawet do tych, którzy nie wysłali ani jednej świątecznej kartki, nie sprzątnęli domku i zapomnieli o liście do Mikołaja?

furm wizyta-001
— Bo święta, Furfinku – odpowiedziała Furminka – są w nas. Jeżeli ich pragniemy, zawsze do nas przyjdą.
Furfinek zaparzył gorącej herbatki z wanilią i usiedli razem przy oknie. Liczyli ile gwiazdek wymalował przez noc na szybach mróz, a potem założyli ciepłe kurtki i szaliki, i pobiegli do ogródka ulepić największego bałwanka na świecie.
To były wyjątkowo udane święta.

furm furf koniec-001